poniedziałek, 27 maja 2013

H. Ch. Andersen - ''Opowieść o matce''

Pewnego razu matka siedziała przy kołysce swego
dziecięcia i była bardzo smutna, obawiała się, że dziecina
umrze. Dziecko było takie blade, oczki miało zamknięte i
oddychało tak słabo, to znowu ciężko wciągało powietrze, jak
gdyby wzdychało; a matka spoglądała coraz niespokojniej na
swoje maleństwo.
Aż tu ktoś puka do drzwi; przyszedł ubogi staruszek,
okryty końską derka, aby się ogrzać, bo była surowa zima.
Wszystko na dworze pokryte było lodem i śniegiem, a wiatr
dal mocno i szczypał w policzki.
A ponieważ starzec drżał z chłodu, a dziecko zdrzemnęło
się na chwilkę, matka wyszła, aby wstawić do pieca
garnuszek z piwem; chciała, by człowiek mógł się ogrzać;
stary siedział w izbie kołysząc kołyskę, a matka usiadła na
krześle tuż obok; spoglądała na chore dziecko, które tak
ciężko oddychało i poruszało rączyną.
- Jak myślisz, czy ono umrze? - powiedziała kobieta. -
Chyba Bóg nie zechce mi go zabrać?
A starzec, a była to śmierć sama, tak dziwnie pokiwał
głową, co mogło równie dobrze oznaczać "tak" jak i "nie". A
matka opuściła głowę i łzy pociekły jej po policzkach; głowa
jej ciężyła bardzo, trzy noce i trzy dni nie zmrużyła oka, wiec
zasnęła, ale tylko na chwileczkę, zaraz się przebudziła i
wzdrygnęła z chłodu.
- Cóż to znaczy? - powiedziała i obejrzała się na wszystkie
strony. Ale starca nie było i dziecka nie było w pokoju.
Zabrał je z sobą! A w kacie stary zegar brzęczał i brzęczał,
wielki, ołowiany ciężar osunął się aż na podłogę i zegar nagle
stanął.
Biedna matka wybiegła z domu wołając swego dziecka. Na
dworze, w śniegu, siedziała kobieta odziana w długie, czarne
suknie i powiedziała:
- To śmierć była u ciebie w izbie, widziałam, jak spiesznie
wychodziła z dzieckiem na ręku; ona jest szybsza od wiatru i
nigdy nie przynosi z powrotem tego, co raz zabrała.
- Powiedz mi tylko, którędy poszła! - powiedziała matka -
pokaz mi tylko drogę, a ja już ją znajdę!
- Znam ja drogę! - powiedziała kobieta w czarnych
sukniach - ale nim ci ja wskażę, musisz mi zaśpiewać
wszystkie te pieśni, które śpiewałaś swojemu dziecku.
Bardzo je lubię, słuchałam ich nieraz; jestem nocą,
widziałam, jak płakałaś śpiewając.
- Zaśpiewam ci je wszystkie, wszystkie! - powiedziała
matka - ale mnie nie zatrzymuj, dogonię ja i odnajdę moje
dziecko!
Ale noc siedziała cicha i milcząca, a wtedy matka
załamała dłonie, śpiewała i płakała, i wiele było tam pieśni,
ale łez jeszcze więcej; wtedy noc powiedziała:
- Idź na prawo przez ten ciemny, sosnowy las, tamtędy,
widziałam, poszła śmierć z twoim dziecięciem.
W głębi lasu drogi krzyżowały się i matka nie wiedziała, w
którą stronę ma iść. A stal tam krzak cierniowy, który nie
miał na sobie ani listka, ani kwiatka, bo przecie to była zima
i śnieg okrywał gałęzie.
- Czy nie przechodziła tędy śmierć z moim małym
dzieckiem?
- Przechodziła - powiedział krzak cierniowy. - Ale ci nie
powiem, w którą poszła stronę, zanim nie ogrzejesz mnie
twoim sercem. Zamarzam całkiem, zmieniam się w czysty
lód!
Wiec matka przycisnęła krzak cierniowy do swojej piersi
mocno, ażeby mógł się dobrze ogrzać, a ciernie wpijały się w
jej ciało i krew popłynęła wielkimi kroplami, i krzak cierniowy
wypuścił świeże, zielone liście, i kwiaty pojawiły się na nim w
ciemna, zimowa noc, tak było gorące zrozpaczone matczyne
serce. I krzak cierniowy wskazał jej drogę, którą miała iść.
Wtedy przyszła nad wielkie jezioro, na którym nie widać
było ani okrętu, ani żadnej łódki. Jezioro nie było tak
zamarznięte, aby mogło ja utrzymać, ani tak płytkie, aby
można było przez nie przebrnąć, a musiała przedostać się na
drugi brzeg, jeżeli chciała znaleźć swoje dziecko; położyła się
wiec i chciała wypić jezioro, a to przecież niemożliwe dla
człowieka. Ale zrozpaczona matka myślała, że może jednak
nastąpi cud.
- Nie, tak nic nie poradzisz - powiedziało jezioro - lepiej
się jakoś pogódźmy! - Bardzo lubię zbierać perły, a twoje
oczy są najczystszymi perłami, jakie widziałem. Wypłacz je
do mnie, to cię przewiozę na druga stronę aż do wielkiej
cieplarni, gdzie mieszka śmierć i hoduje kwiaty i drzewa, a
każde z nich jest życiem ludzkim.
- O, czegoż ja nie oddam, byle tylko dostać się do mego
dziecka! - powiedziała plącząca matka i zapłakała jeszcze
bardziej, i oczy jej spłynęły na dno wody, i stały się dwiema
kosztownymi perłami, a jezioro podjęło ją, tak jakby
siedziała na huśtawce, i przeniosło ją z fala na drugi brzeg,
gdzie stal na mile obszerny dom, dziwny, bo nie wiadomo
było, czy to jest góra pełna lasów i grot, czy też wzniesiona
budowla; ale biedna matka nie widziała tego, bo przecież
wypłakała swoje oczy.
- Gdzież ja znajdę śmierć, która zabrała mi moje
dzieciątko? - zapytała.
- Jeszcze nie wróciła - powiedziała stara grabarka, która
pilnowała wielkiej cieplarni śmierci. - Jakeś tu się dostała i
kto ci pomagał w drodze?
- Pan Bóg mi pomagał! - powiedziała matka - jest On
miłosierny, bądź wiec i ty miłosierna! - Gdzie mogę znaleźć
moje dziecko?
- Nie znam twego dziecka - powiedziała kobieta - a ty
jesteś niewidoma. Wiele kwiatów i drzew zwiędło dzisiejszej
nocy. Śmierć przyjdzie wkrótce i przesadzi je! Wiesz przecie,
ze każdy człowiek ma drzewo swego życia albo kwiat w
zależności od tego, jak mu się życie toczy. Wyglądają one
jak inne rośliny, tylko ze bije w nich serce. Dziecięce
serduszko także bije. Przysłuchaj się, może poznasz twoje
dziecko po tym! Ale co mi oddasz, jeżeli ci powiem, co masz
dalej czynić?
- Już nic nie mam do oddania - powiedziała zrozpaczona
matka - ale mogę pójść dla ciebie choć na koniec świata.
- Nie mam tam nic do roboty - powiedziała kobieta - ale
możesz mi dać twoje długie, czarne włosy, sama wiesz, jakie
są piękne, a mnie się bardzo podobają!
Oddam ci w zamian moje siwe, zawsze coś będziesz
miała!
- Nie chcesz nic innego? - powiedziała matka - włosy
oddam ci z radością. - I oddala jej swój piękny, czarny
warkocz, i otrzymała w zamian siwe włosy staruszki.
A potem weszła do wielkiej cieplarni śmierci, gdzie kwiaty
i drzewa bujnie rosły, jedne przez drugie. Stały tam piękne
hiacynty pod szklanymi kloszami, a obok wielkie, mocne
peonie; rosły tam wodne rośliny, niektóre świeże, inne na pól
zwiędłe, ślimaki wodne oblepiały je, a czarne raki
przywierały do ich łodyg. Stały tam wspaniale palmy, dęby i
platany, rosła pietruszka i kwitnął tymianek; każde drzewo i
każdy kwiat nosiły jakieś nazwisko, bo każde było ludzkim
życiem, życiem ludzi żyjących jeszcze to w Chinach, to w
Grenlandii, rozsypanych po całym świecie. Były tam wielkie
drzewa w małych doniczkach, stały ściśnięte i rozsadzały
prawie doniczki korzeniami, a w wielu miejscach stały małe,
słabe kwiatki w tłustej ziemi, otoczone mchem, starannie
pielęgnowane i polewane. Zrozpaczona matka pochylała się
nad każdą najmniejszą roślinką i przysłuchiwała się, jak w
nich bije ludzkie serce; i pośród milionów poznała serce
swego dziecka.
- Oto ono! - krzyknęła i wyciągnęła rękę do małego,
liliowego krokusa, który, całkiem chory, pochylił się w jedna
stronę.
- Nie ruszaj kwiatu! - powiedziała stara - tylko stan tutaj,
a kiedy śmierć nadejdzie, a już nadchodzi, czuje to, nie
pozwól jej wyrwać tego kwiatka i zagroź jej, ze wyrwiesz
wtedy wkoło inne kwiaty, wówczas śmierć się przestraszy; za
każdy kwiat bowiem odpowiada przed Panem Bogiem i
żadnego nie można zerwać, zanim On nie da rozkazu.
Nagle powiało chłodem w całym budynku i ślepa matka
zrozumiała, że to śmierć nadchodzi.
- Jakeś znalazła drogę aż tutaj - spytała śmierć - jak
mogłaś przybyć tu prędzej ode mnie?
- Jestem matka - odpowiedziała tamta. I śmierć
wyciągnęła swą rękę ku małemu kwiatkowi, ale matka
schwyciła ja za ręce i trzymała je mocno starając się nie
dotknąć płatków krokusa. Wtedy śmierć dmuchnęła na jej
dłonie i matka poczuła, ze powiew ten jest chłodniejszy od
najchłodniejszego wiatru, i ręce jej zwisły bezwładnie.
- Nie możesz sobie poradzić ze mną! - powiedziała śmierć.
- Ale Bóg sobie poradzi!
- Czynie tylko to, co On chce - powiedziała śmierć. -
Jestem tylko stróżem jego ogrodu! Wszystkie jego kwiaty i
drzewa zabieram stad i przesadzam do wielkiego rajskiego
ogrodu w nieznanym kraju. Ale jak one tam rosną i jak tam
jest, nie mogę ci powiedzieć.
- Oddaj mi moje dziecko! - powiedziała matka i płakała, i
prosiła; nagle schwyciła w dłonie dwa kwiaty rosnące w
pobliżu i zawołała do śmierci: - Zerwę wszystkie twoje
kwiaty, nic innego nie pozostaje już mojej rozpaczy.
- Nie rusz ich! - powiedziała śmierć. - Powiadasz, że
jesteś nieszczęśliwa, a teraz chcesz unieszczęśliwić tak samo
inną matkę...
- Inną matkę? - powiedziała biedaczka i wypuściła
natychmiast oba kwiaty z dłoni.
- Masz tu twoje oczy - powiedziała śmierć. - Wyłowiłam je
z jeziora, tak błyszczały na dnie, nie wiedziałam, że to są
twoje oczy. Weź je z powrotem, są teraz jeszcze jaśniejsze
niż przedtem. Spojrzyj tylko w głęboka studnie obok ciebie,
ja wymienię nazwiska tych dwóch kwiatków, które chciałaś
zniszczyć, i ujrzysz cała ich przyszłość, całe ich życie; patrz,
co chciałaś zniszczyć i co miałaś zepsuć.
Matka spojrzała do studni i zobaczyła, ze jeden z tych
ludzi stał się błogosławieństwem dla świata; jak wiele
szczęścia i radości otaczało go zewsząd!
A potem ujrzała życie innego i była to troska i nędza,
zbrodnia i nędza.
- I jeden los, i drugi zależą od woli boskiej - powiedziała
śmierć.
- Któryż kwiat jest kwiatem nieszczęsnym, a który
szczęśliwym? - spytała matka.
- Tego ci nie powiem - rzekła śmierć - ale dowiesz się ode
mnie, ze jeden z tych kwiatów był kwiatem twego dziecka,
widziałaś losy twego dziecka, twego rodzonego dziecka
przyszłość.
Wtedy matka wydala okrzyk przerażenia:
- Który z nich był moim dzieckiem? Powiedz mi to! Ocal
niewinnego! Ocal moje dziecko od nędzy! Raczej je zabierz!
Zabierz do krainy bożej! Zapomnij łzy moje, zapomnij
modlitwy i wszystko, co powiedziałam i co uczyniłam!
- Nie rozumiem cię - powiedziała śmierć. - Czy chcesz
odebrać dziecko, czy mam z nim odejść do nie znanej tobie
krainy?
A wtedy matka załamała ręce, upadła na kolana i modliła
się do Pana Boga:
- Nie słuchaj mnie, jeżeli modle się przeciw Twojej woli!
Ona jest najdoskonalsza. Nie słuchaj mnie? Nie słuchaj mnie!
I głowa jej opadła na piersi.
A śmierć z jej dziecięciem w ramionach odeszła do
nieznanej krainy.

H. Ch. Andersen - ''Świniopas''

Był sobie pewnego razu bardzo ubogi książę. Miał księstwo
małe, ale dość duże na to, by mógł się ożenić; a chciał się
właśnie żenić!
Było to co prawda zuchwalstwo, że odważył się spytać
córkę cesarza:
„Czy chcesz mnie mieć za męża?”, ale jednak ośmielił się
to uczynić, bo imię jego było sławne na cały świat. Tysiąc
księżniczek zgodziłoby się chętnie, ale dowiecie się zaraz, co
uczyniła córka cesarza.
Zatem słuchajcie.
Na grobie ojca księcia rósł krzak róży, cudny krzak róży.
Zakwitał tylko raz na pięć lat, i to jedną jedyną różą. Ale ta
róża pachniała tak słodko, że wąchając ją zapominało się o
wszystkich zmartwieniach i troskach. Miał też książę słowika,
który tak pięknie śpiewał, jak gdyby w jego gardziołku
mieściły się wszystkie niebiańskie melodie. Tę różę i tego
słowika miała dostać księżniczka; w tym celu różę i słowika
włożono do srebrnych szkatułek i tak posłano je księżniczce.
Cesarz kazał przynieść dary do wielkiej sali, gdzie
księżniczka bawiła się z damami dworu w „gości”; przez cały
Boży dzień nie robiły nic innego. Gdy zobaczyła duże
szkatułki z darami, klasnęła z radości w ręce i zawołała: –
Ach, gdyby to był maleńki kotek! – Ale w szkatułce była
cudna róża.
– Jakże ładnie zrobiona! – powiedziały wszystkie damy
dworu.
– Jest więcej niż ładna – powiedział cesarz. – Jest piękna.
Lecz księżniczka powąchała różę i była bliska płaczu.
– Fe, ojczulku – powiedziała – to nie jest sztuczna róża,
tylko prawdziwa.
– Fe – powiedziały wszystkie damy dworu – prawdziwa!
– Zanim się zaczniemy gniewać, zobaczmy, co jest w
drugim pudle – powiedział cesarz; wyjęto słowika, który
zaczął tak pięknie śpiewać, że nie można mu było nic
zarzucić!
– Superbe! Charmant! – zawołały damy dworu, gdyż
paplały wszystkie po francusku, jedna gorzej od drugiej.
– Jakżeż ten ptak przypomina mi pozytywkę świętej
pamięci cesarzowej – powiedział stary marszałek dworu –
zupełnie ten sam ton, ten sam wyraz!
– Tak – powiedział cesarz i rozpłakał się jak dziecko.
– Chyba to nie jest żywy słowik! – powiedziała księżniczka.
– To żywy ptak – powiedzieli ci, którzy przynieśli dary.
– W takim razie wypuśćcie go! – zawołała księżniczka i w
żaden sposób nie chciała widzieć księcia.
Ale on nie tracił nadziei; posmarował sobie twarz na
brązowo i czarno, wcisnął głęboko na oczy czapkę i zapukał
do drzwi.
– Dzień dobry, cesarzu – powiedział – czy mógłbym dostać
jakąś służbę na dworze?
– Wielu ludzi szuka tu pracy – odpowiedział cesarz – ale
zobaczymy, potrzebuję kogoś, kto by mi pilnował świń,
których mamy bardzo dużo. W ten sposób książę został
cesarskim świniopasem. Dostał na mieszkanie ciasną,
brzydką komórkę obok świńskich chlewów i miał w niej
pozostać; cały dzień pracował, a kiedy nadszedł wieczór,
zrobił prześliczny, mały garnuszek z dzwoneczkami wokoło;
kiedy w garnku gotowało się, dzwoneczki dzwoniły ślicznie i
grały starą melodię:
Ach, kochany Augustynie,
Wszystko minie, mnie, minie!
Ale największa sztuka polegała na tym, że kiedy się
trzymało palce nad parą wydobywającą się z garnka, można
było natychmiast poczuć zapach wszystkich potraw, jakie
gotowały się we wszystkich kuchniach miasta; no, to było
przecie coś zupełnie innego niż jakaś tam róża.
– Księżniczka poszła ze wszystkimi damami dworu na
spacer i usłyszawszy melodię uradowała się niezwykle, bo
właśnie to potrafiła grać. „Ach, kochany Augustynie”, była to
jedyna melodia, którą umiała zagrać, i to tylko jednym
palcem.
– To właśnie tylko umiem! – powiedziała. – Musi to być
wykształcony świniopas! Słuchaj, idź do niego i spytaj, ile
kosztuje ten instrument!
Jedna z dam dworu musiała pójść, ale przedtem włożyła
drewniaki na nogi.
– Ile chcesz za ten garnek? – spytała dama.
– Chcę dziesięć pocałunków księżniczki! – powiedział
świniopas.
– Na litość boską! – zawołała dama dworu.
– Ani jednego mniej! – odpowiedział świniopas.
– Co on mówił? – spytała księżniczka.
– Nie mogę tego powtórzyć! – odezwała się dama dworu. –
To potworne!
– Możesz mi szepnąć do ucha! – Więc szepnęła.
– Jaki niegrzeczny! – powiedziała księżniczka i szybko
odeszła, ale gdy przeszła kawałek drogi, dzwoneczki
zadzwoniły cudnie:
Ach, kochany Augustynie,
Wszystko minie, minie, minie!
– Poczekaj! – powiedziała księżniczka. – Spytaj go, czy nie
wystarczy mu dziesięć pocałunków dam dworu!
– Dziękuję! – odrzekł świniopas. – Dziesięć pocałunków
księżniczki albo nic z garnka!
– Cóż to za uparte stworzenie! – powiedziała księżniczka. –
Musicie mnie zasłonić, żeby nikt tego nie widział!
I damy dworu ustawiły się naokoło, rozpostarły swoje
suknie i świniopas otrzymał swoje dziesięć pocałunków, a
księżniczka dostała garnek.
Co to była za radość! Przez cały wieczór i przez cały dzień
musiało się gotować w garnku; nie było w całym mieście ani
jednej kuchni, o której nie wiedziano by, co się w niej gotuje,
począwszy od kuchni marszałka dworu, a skończywszy na
szewcu. Damy dworu tańczyły i klaskały w ręce.
– Wiemy, kto będzie jadł słodką zupę i pączki. Wiemy, kto
będzie miał kaszę i pieczeń. Jakie to ciekawe!
– Niezmiernie ciekawe! – powiedziała ochmistrzyni dworu.
– Nie gadajcie za dużo, zapominacie, że jestem córką
cesarza!
– Rozumie się! – powiedziały wszystkie.
Świniopas, to jest książę (ale nikt nie wiedział, że nie jest
prawdziwym świniopasem), nie tracił czasu i coraz to robił
coś innego; teraz zmajstrował grzechotkę, która przy
potrząsaniu grała najpiękniejsze walce, polki, oberki, jakie
wymyślono od początku świata.
– To jest superbe! – powiedziała księżniczka idąc koło
chlewów.
– Nigdy jeszcze nie słyszałam piękniejszej kompozycji!
Słuchaj no, idź do niego i spytaj, ile ten instrument kosztuje;
o pocałunkach nie ma mowy!
– Chce sto całusów księżniczki! – powiedziała dama dworu
wróciwszy od świniopasa.
– Oszalał chyba! – powiedziała księżniczka i odeszła; ale
kiedy uszła mały kawałek, zatrzymała się. – Trzeba popierać
sztukę! – powiedziała.
– Jestem córką cesarza! Powiedz mu, że dostanie jak
wczoraj dziesięć pocałunków, a resztę od dam dworu!
– Ach, nie bardzo się nam chce! – powiedziały damy
dworu.
– To próżne gadanie! – powiedziała księżniczka. – Skoro ja
go całowałam, wy możecie też się poświęcić. Pomyślcie tylko,
daję wam utrzymanie i pensję! – Wobec tego dama dworu
musiała znowu pójść do świniopasa.
– Sto całusów księżniczki – odpowiedział – lub każdy
zostaje przy swoim!
– Ustawić się! – powiedziała księżniczka. I wszystkie damy
dworu ustawiły się naokoło, by ją zasłonić, a on zaczął
całować.
– Co to może być za zbiegowisko tam obok chlewów? –
powiedział cesarz, który się zjawił na balkonie; przetarł oczy
i nałożył okulary. – To jakaś sprawka dam dworu; muszę
zejść na dół! – Wsunął głębiej pantofle, bo były bardzo
przydeptane.
Jakże się śpieszył!
Zszedł na podwórze i skradał się po cichu, a damy dworu
były tak zajęte liczeniem pocałunków i pilnowaniem, aby
wszystko odbyło się uczciwie i aby świniopas nie dostał ich
ani za dużo, ani za mało, że nie zauważyły go wcale. Cesarz
wspiął się na palcach.
– Co to jest? – zawołał, zobaczywszy całującą się parę, i
rzucił w nich pantoflem akurat w chwili, gdy świniopas
otrzymywał osiemdziesiąty szósty pocałunek. – Precz! –
powiedział cesarz, bo był bardzo zły. I kazał księżniczkę i
świniopasa wyrzucić z granic cesarstwa.
Wtedy księżniczka zaczęła płakać, świniopas żartował, a
deszcz lał strumieniami.
– Ach, ja nieszczęsna! – powiedziała księżniczka. – Dlaczego
nie zgodziłam się być żoną pięknego księcia. Ach, jakże
jestem nieszczęśliwa!
Świniopas skrył się za drzewem, starł brązową i czarną
farbę z twarzy, zrzucił nędzne ubranie i wystąpił w całym
książęcym przepychu, tak piękny, że księżniczka mu się
ukłoniła.
– Ukazałem się, by ci wyrazić mą pogardę! – powiedział. –
Nie chciałaś prawdziwego księcia; nie poznałaś się na róży i
słowiku; a świniopasa całowałaś, aby dostać grającą
zabawkę! Masz teraz za to!
I poszedł sobie do swojego królestwa, zatrzasnąwszy i
zaryglowawszy jej drzwi przed nosem; mogła sobie teraz
stać na dworze i śpiewać:
Ach, kochany Augustynie,
Wszystko minie, minie, minie!

H. Ch. Andersen - ''Czerwone trzewiczki''

Była raz mała dziewczynka – delikatna i ładna –
tylko że w lecie musiała chodzić boso, bo była biedna,
a w zimie nosiła wielkie drewniaki, od których
drobne jej nóżki robiły się czerwone, strasznie
czerwone.
We wsi mieszkała stara szewcowa; siedziała i
szyła najlepiej, jak tylko potrafiła, ze starych,
czerwonych skrawków sukiennych parę małych
trzewiczków. Trzewiczki te były może niezgrabne,
ale szczerym sercem ofiarowane, a miała je dostać
mała dziewczynka. Mała dziewczynka nazywała się
Karen.
Właśnie tego dnia, kiedy odbywał się pogrzeb jej
matki, dostała czerwone trzewiczki i włożyła je po
raz pierwszy; nie było to może stosowne do żałoby,
ale dziewczynka nie miała przecież innych, więc szła
za ubogą trumną w czerwonych trzewiczkach na
bosych nogach.
Drogą przejeżdżała właśnie wielka, stara kareta, a
w niej siedziała stara pani; zobaczyła małą
dziewczynkę, ulitowała się nad nią i powiedziała do
pastora:
– Proszę dać mi tę małą dziewczynkę, będę dla
niej dobra.
Karen myślała, że to z powodu jej czerwonych
trzewiczków, ale stara pani powiedziała, że
trzewiczki są szkaradne, i kazała je spalić. A
dziewczynkę ubrała ładnie i czysto. Musiała się uczyć
czytać i szyć. Teraz ludzie mówili, że Karen jest ładna
i miła, a zwierciadło mówiło: „Jesteś o wiele więcej
niż miła, jesteś śliczna!”
Pewnego razu przyjechała do tej okolicy królowa
ze swoją córeczką, która była księżniczką. Ludzie
zbiegli się gromadnie przed pałac, a między nimi
była też Karen; mała księżniczka stała w oknie w
białej sukni i pozwalała się oglądać; nie miała trenu
ani złotej korony, tylko śliczne czerwone safianowe
trzewiczki; rozumie się, że daleko ładniejsze od tych,
które stara szewcowa uszyła niegdyś dla małej Karen.
Na całym świecie nie mogło być nic piękniejszego od
tych czerwonych trzewiczków.
Karen była już taka duża, że miała być
konfirmowana; sprawiono jej nową suknię i miano jej
sprawić nowe trzewiczki. Bogaty szewc z miasta
wziął miarę z jej małej nóżki; było to u niego w izbie,
gdzie stały wielkie, oszklone szafy pełne
najśliczniejszych trzewiczków i błyszczących butów.
Wyglądało to bardzo ładnie, ale stara pani miała
słaby wzrok i nie mogła się tym zachwycać. Wśród
trzewiczków była jedna para czerwonych, zupełnie
takich samych jak te, które miała księżniczka, ach,
jakież one były piękne! Szewc powiedział, że zrobił je
dla hrabiowskiego dziecka, tylko że miara nie była
dobra.
– To musi chyba być lakier? – zapytała stara pani.
– Tak błyszczą!
– Naprawdę błyszczą! – powiedziała Karen.
Trzewiczki były w sam raz na jej nóżki i zostały
kupione. Ale stara pani nie wiedziała wcale, że
trzewiczki są czerwone, bo nigdy by nie pozwoliła,
aby Karen poszła do konfirmacji w czerwonych
trzewiczkach.
A Karen poszła.
Wszyscy ludzie patrzyli na jej nogi, a kiedy szła
po posadzce kościelnej na chór, zdawało je się, że
nawet stare malowidła na pomnikach, portrety
pastorów i pastorowych w sztywnych kryzach i
długich czarnych sukniach wpatrywały się w jej
czerwone trzewiczki. Myślała też tylko o nich, kiedy
kaznodzieja położył jej rękę na głowie i mówił o
chrzcie świętym, o przymierzu z Bogiem i o tym, że
ona, Karen, jest już teraz dorosłą chrześcijanką, a
organy grały tak uroczyście, piękne głosy dziecięce
śpiewały na chórze i stary kantor śpiewał; ale Karen
myślała tylko o czerwonych trzewiczkach.
Po południu stara pani dowiedziała się od ludzi,
że Karen miała czerwone trzewiczki, i powiedziała,
że to było szkaradne, że to nie wypada i że Karen
odtąd ma nosić do kościoła tylko czarne trzewiczki,
chociażby nawet stare.
Następnej niedzieli była komunia i Karen,
wybierając się, popatrzyła na czarne trzewiczki,
potem na czerwone, potem na czarne – i wreszcie
włożyła czerwone.
Była piękna, słoneczna pogoda; Karen ze starą
panią szły wśród zboża; było trochę kurzu.
Przed kościołem stał stary żołnierz, oparty na kuli,
miał dziwnie długą brodę, bardziej rudą niż siwą;
była to właściwie ruda broda; zgiął się do samej ziemi
w ukłonie i zapytał starą panią, czy pozwoli obetrzeć
sobie trzewiki z kurzu. Karen wysunęła także swoje
nóżki.
– Ach, jakież piękne balowe pantofelki! – zawołał
stary żołnierz. – Siedźcie mocno przy tańcu! – i
uderzył dłonią o podeszwy.
Stara pani dala mu grosz i weszła z Karen do
kościoła.
Wszyscy ludzie w kościele patrzyli na czerwone
trzewiczki, które Karen miała na nogach, i wszystkie
obrazy ze ścian patrzyły na nie, a kiedy Karen uklękła
przed ołtarzem i przytknęła złoty kielich do ust,
myślała tylko o czerwonych trzewiczkach, i to tak, że
widziała je pływające w kielichu; zapomniała o
śpiewaniu psalmu, zapomniała o zmówieniu Ojcze
nasz.
Ludzie wyszli z kościoła i stara pani wsiadła do
powozu. Karen podniosła nogę, aby wsiąść również,
ale stary żołnierz, który stał tuż obok, powiedział:
„Ach, jakie piękne balowe pantofelki!” I Karen nie
mogła się oprzeć, musiała zrobić kilka tanecznych
kroków, a kiedy zaczęła, nogi tańczyły już same dalej,
było to tak, jak gdyby trzewiczki pozyskały władzę
nad nogami; tańczyła wokoło kościoła i nie mogła
ustać. Stangret podbiegł za nią, schwycił ją, podniósł i
wsadził do powozu, ale nogi tańczyły dalej same, tak
że straszliwie pokopała dobrą, starą panią. Nareszcie
zdjęto jej trzewiczki i nogi uspokoiły się.
W domu schowano trzewiczki do szafy, ale Karen
nie mogła się powstrzymać i wciąż na nie patrzyła.
Tymczasem stara pani zachorowała. Lekarze
powiedzieli, że nie będzie żyła, że trzeba ją bardzo
starannie pielęgnować i czuwać nad nią. Któż inny
miałby się temu poświęcić jak nie Karen? Ale w
mieście był wielki bal i Karen dostała zaproszenie;
spoglądała na starą panią, która i tak nie mogła żyć,
spoglądała na czerwone trzewiczki i myślała sobie, że
to przecież nie jest grzechem; potem włożyła
czerwone trzewiczki, przecież to było jej wolno,
potem poszła na bal, a potem zaczęła tańczyć.
Ale kiedy chciała skręcić na prawo, trzewiczki
tańczyły na lewo; a kiedy chciała wbiec do sali na
górę, trzewiczki zbiegły w dół na ulicę i dalej aż za
bramę miasta. Tańczyła w nich, musiała tańczyć, aż w
głąb dalekiego, ciemnego lasu.
Nagle zaświeciło coś wśród drzew, myślała, że to
księżyc, bo wyglądało jak oblicze ludzkie, ale to był
stary żołnierz z rudą brodą; siedział tam, kiwał głową
i mówił: „Ach, jakie piękne balowe pantofelki!”
Przelękła się i chciała zrzucić czerwone trzewiczki,
ale siedziały mocno; zerwała pończoszki, ale
trzewiczki przyrosły jej do nóg i musiała w nich
tańczyć, i tańczyła po polach i łąkach, w deszcz i w
pogodę, w noc i w dzień, a w nocy było najstraszniej.
Tańcząc, wbiegła na cmentarz, ale umarli nie
tańczyli wraz z nią, mieli co innego do roboty; chciała
usiąść na grobie nędzarza, gdzie rosła leśna paproć,
ale nie było już dla niej spokoju ani wytchnienia. A
kiedy w tanecznych skokach mijała otwarte drzwi
kościelne, ujrzała w nich anioła w długich, białych
szatach, skrzydła sięgały mu od ramion do ziemi,
oblicze jego było surowe i poważne, a w ręku trzymał
miecz, bardzo szeroki i błyszczący.
– Masz tańczyć! – rzekł – tańczyć w twoich
czerwonych trzewiczkach, aż staniesz się blada i
zimna, aż zeschnie się skóra na tobie jak na szkielecie.
Masz tańczyć od drzwi do drzwi i pukać tam, gdzie
mieszkają pyszne i próżne dzieci, aby cię usłyszały i
bały się ciebie! Tańczyć masz, tańczyć!...
– Łaski – zawołała Karen.
Ale nie słyszała już tego, co odpowiedział anioł,
gdyż trzewiczki uniosły ją poza bramę, dalej na pole,
poprzez drogę, poprzez ścieżkę, dalej dalej...
Pewnego ranka tańczyła przed drzwiami, które
dobrze znała. Z głębi domu dochodził śpiew
psalmów, wynoszono właśnie trumnę ubraną
kwiatami; wiedziała już, że to stara pani umarła.
Karen poczuła, że wszyscy ją opuścili i anioł Boży ją
przeklął.
Musiała tańczyć i tańczyła, tańczyła wśród
ciemnej nocy. Trzewiczki niosły ją po cierniach i
krzewach, które raniły jej nogi; tańczyła przez polanę
aż pod mały, samotny domek, wiedziała, że tam
mieszkał kat. Zastukała do okna i zawołała:
– Wyjdź do mnie! Wyjdź do mnie! Nie mogę wejść
do ciebie, bo muszę tańczyć!
A kat powiedział:
– Nie wiesz chyba, kim jestem. Ucinam głowy
złym ludziom i teraz czuję, że topór mój drży.
– Nie ucinaj mi głowy – prosiła Karen – bo nie
mogłabym odpokutować mojej winy, ale odetnij mi
nogi razem z czerwonymi trzewiczkami!
I wyznała swój grzech, a kat uciął jej nogi z
czerwonymi trzewiczkami; ale trzewiczki wraz z
nóżkami tańczyły dalej przez pole w głąb lasu.
Kat wystrugał jej kule i drewniane nogi, nauczył ją
psalmu, śpiewanego przez grzeszników, a ona
ucałowała rękę, która kierowała toporem, i poszła
przez polanę w powrotną drogę.
– Teraz odpokutowałam już za czerwone
trzewiczki! – powiedziała do siebie. – Teraz pójdę do
kościoła, aby mnie wszyscy zobaczyli! – I poszła
prędko w stronę kościoła, ale kiedy już tam
dochodziła, ujrzała czerwone trzewiczki, które
tańczyły przed nią, zlękła się i zawróciła.
Cały tydzień smuciła się i płakała gorzkimi łzami,
ale kiedy przyszła niedziela, powiedziała
sobie:
– Teraz już dość się nacierpiałam i namartwiłam!
Teraz już jestem tyle warta co ci, którzy siedzą w
kościele, zadowoleni z siebie! – I poszła odważnie
naprzód, ale zaledwie doszła do drzwi, ujrzała
czerwone trzewiczki tańczące przed nią, przeraziła
się, zawróciła i korzyła się całym sercem, żałując swej
winy.
Zgłosiła się na plebanię i prosiła, żeby ją przyjęli
do służby, będzie pracowała, będzie wszystko robiła,
czego od niej zażądają, nie chce żadnej zapłaty, tylko
dachu nad głową i aby być wśród ludzi. Pastorowa
zlitowała się nad nią i przyjęła ją do służby.
Była pracowita i rozumna. Siedziała cichutko i
słuchała jak pastor wieczorem czytał na głos Biblię.
Dzieci lubiły się z nią bawić, ale gdy mówiły o
strojach i świecidełkach i marzyły, aby być tak piękne
jak królowa, potrząsała głową.
Następnej niedzieli poszli wszyscy do kościoła i
chcieli ją zabrać ze sobą, ale ona spojrzała ze
smutkiem i ze łzami w oczach na swoje kule, więc
poszli wysłuchać słowa Bożego, a ona udała się sama
do swojej komórki, która była tak mała, że mieściło
się w niej tylko łóżko i krzesło; tam usiadła z książką
do nabożeństwa; a kiedy czytała nabożne modlitwy,
wiatr przyniósł jej dźwięki organów z kościoła i
wzniosła oczy zalane łzami, i modliła się:
– O Boże, zlituj się nade mną!
Wtedy słońce zaświeciło jasno i stanął przed nią
anioł Boży w białych szatach, ten sam, którego
widziała owej nocy przed drzwiami kościoła, nie miał
jednak już w ręku ostrego miecza, tylko prześliczną,
zieloną gałąź, obwieszoną różami, i dotknął nią
pułapu, który unosił się coraz wyżej, a tam gdzie go
dotknął zabłysła złota gwiazda. Dotknął ścian, które
rozstąpiły się tak, że mogła ujrzeć dźwięczące organy
i stare portrety pastorów i pastorowych; parafianie
siedzieli w paradnych krzesłach i śpiewali psalmy –
gdyż sam kościół przyszedł tutaj do komórki ubogiej
dziewczyny albo też ona znalazła się w kościele.
Siedziała w ławce razem z domownikami pastora, a
kiedy skończyli śpiewać psalm i zobaczyli ją, skinęli z
uśmiechem głowami i powiedzieli:
– To dobrze, żeś przyszła, Karen!
– To była łaska! – powiedziała.
I organy zadźwięczały, a głosy dziecięce w chórze
zabrzmiały miękko i rzewnie. Jasne promienie
słoneczne padały ciepłym blaskiem przez okno
prosto na ławkę kościelną, w której Karen siedziała;
serce jej było tak przepełnione słońcem, pokojem i
radością, że pękło; dusza jej pofrunęła na
promieniach słonecznych do Boga, a tam nikt już nie
pytał o czerwone trzewiczki.

H. Ch. Andersen - ''Cień''

W ciepłych krajach słońce pali co się zowie.
Ludzie opalają się tam na mahoniowo; a w
najgorętszych stronach opalają się nawet na
Murzynów. Otóż do tych ciepłych krajów
przywędrował pewien uczony z północnych stron;
zdawało mu się, że może tam tak spacerować, jak u
siebie w domu. Ale bardzo prędko odzwyczaił się od
tego. Musiał tak jak wszyscy rozsądni ludzie siedzieć
w mieszkaniu, a okiennice i drzwi trzymać zamknięte
przez cały dzień; wyglądało to tak, jak gdyby cały
dom spał albo jak gdyby nikogo w domu nie było.
Ciasna ulica z wysokimi domami, przy której uczony
mieszkał, miała takie położenie, że promienie
słoneczne świeciły nad nią od rana do nocy; było
istotnie nie do wytrzymania. Uczony z zimnych
krajów był to człowiek młody i mądry; zdawało mu
się, że siedzi w rozpalonym piecu, i to męczyło go;
chudł coraz bardziej i w końcu nawet cień jego
skurczył się i stał się o wiele mniejszy niż w
ojczyźnie, słońce pastwiło się nad nim. Obydwaj
odżywali dopiero wieczorem po zachodzie słońca.
Był to bardzo zabawny widok; skoro tylko
zapalano światło w pokoju, cień wydłużał się na
ścianie, sięgał wyżej, czasem aż na sufit; musiał się
tak wyciągać, aby znowu nabrać sił. Uczony
wychodził na balkon, żeby tam rozprostować swe
członki, a kiedy gwiazdy ukazywały się na pięknym,
czystym niebie, zdawało mu się, że zaczyna na nowo
żyć. Na wszystkich balkonach wychodzących na ulicę
(a w ciepłych krajach przed każdym oknem znajduje
się balkon) ukazywali się ludzie, gdyż świeże
powietrze potrzebne jest każdemu, nawet gdy się jest
przyzwyczajonym do opalania się na mahoń.
Wówczas ożywiało się wszystko w górze i na dole.
Szewcy czy krawcy, wszyscy wychodzili na ulicę,
wystawiano stoły i krzesła, zapalano światła, tysiące
świateł; jedni rozmawiali, inni śpiewali, ludzie
przechadzali się, wozy turkotały, osły pędziły,
dzińdzielińdzińdzieliń – dzwoniły dzwonki
uwiązane u ich szyi; chowano zmarłych przy
dźwiękach psalmów, ulicznicy rzucali skaczące żabki;
dzwony kościelne dzwoniły – tak, naprawdę było
bardzo gwarno na ulicy. Tylko w jednym domu,
który stał naprzeciwko domu uczonego, było
zupełnie cicho; a jednak ktoś tam mieszkał, gdyż na
balkonie rosły kwiaty; kwitły one tak pięknie w żarze
słonecznym, a przecież nie mogłyby kwitnąć, gdyby
ich nie podlewano, więc ktoś musiał je podlewać, to
znaczy, że ktoś musiał tam mieszkać.
Wieczorem otwierały się nawet jakieś drzwi, ale
poza nimi było ciemno, przynajmniej we frontowym
pokoju, z głębi mieszkania zaś dochodziły dźwięki
muzyki. Obcemu uczonemu wydawała się ta muzyka
nieporównanie piękna, ale mógł sobie również
zupełnie dobrze tylko tak wmawiać, gdyż właściwie
w tych gorących krajach wszystko wydawało mu się
cudowne, gdy tylko słońce nie paliło. Gospodarz
uczonego mówił, że nie wie, kto wynajął dom
naprzeciwko, nie widać w nim przecież nikogo, a co
do muzyki, to jemu wydaje się ona niesłychanie
nudna.
– Brzmi to tak, jak gdyby ktoś tam siedział i
ćwiczył jeden kawałek, z którym nie może sobie dać
rady, wciąż ten sam kawałek. „A jednak go zagram!”
– mówił do siebie, ale nic z tego nie wychodzi, mimo
że gra i gra.
Pewnej nocy cudzoziemiec obudził się: spał przy
otwartych drzwiach balkonu, wiatr uniósł firankę,
która je zasłaniała, i wówczas ujrzał, że z sąsiedniego
balkonu pada cudowny blask, wszystkie kwiaty
świeciły jak płomienie w najpiękniejszych barwach, a
pośród kwiatów stała wysmukła, urocza dziewica;
zdawało się, że i ona świeci; olśniło go to, otwierał
szeroko oczy przetarte dopiero co ze snu; jednym
susem wyskoczył z łóżka, cichutko wsunął się za
firankę, ale dziewica już znikła, blask przepadł,
kwiaty nie świeciły, kwitły tylko tak pięknie jak
zwykle; drzwi były odemknięte i z oddali płynęła
muzyka tak urocza i rzewna, że można było przy jej
dźwiękach snuć najsłodsze myśli. Był to niby sen
czarodziejski. Kto tam mieszkał? Gdzie było właściwe
wejście. Cały parter zajmowały sklepy, sklep przy
sklepie, a tamtędy ludzie nie mogli przecież
przechodzić.
Pewnego wieczoru cudzoziemiec siedział na
swoim balkonie, w pokoju tuż za nim paliło się
światło, było więc zupełnie naturalne, że jego cień
padał na ścianę przeciwległego domu i siedział tam
naprzeciw niego wśród kwiatów na balkonie, a gdy
uczony się poruszył, jego cień poruszał się także, jak
to zwykle bywa.
– Zdaje mi się, że mój cień jest jedyną żywą istotą,
którą się tam widzi – powiedział uczony. – Proszę
patrzeć, jak mu dobrze wśród kwiatów, drzwi są
ledwo przymknięte, gdyby mój cień był mądry,
wszedłby do pokoju, rozejrzał się, a potem wrócił i
opowiedział mi wszystko, co widział. Tak,
przynajmniej przydałbyś się na coś – dorzucił żartem.
– Bądź tak łaskaw i wejdź. No cóż, wejdziesz? – I
kiwnął głową cieniowi, a cień odpowiedział mu tym
samym gestem. – Więc idź, ale nie zapomnij wrócić. –
I uczony podniósł się, a jego cień na przeciwległym
balkonie podniósł się również; uczony odwrócił się i
jego cień odwrócił się również; gdyby ktoś bacznie
zwrócił na to uwagę, zobaczyłby wyraźnie, jak cień
wszedł wprost przez wpółprzymknięte drzwi
balkonowe przeciwległego domu w tej samej chwili,
kiedy uczony wrócił do pokoju i zaciągnął za sobą
długą firankę.
Następnego ranka wyszedł uczony, aby napić się
kawy i przeczytać gazety.
– Co to jest! – zawołał, skoro stanął w blasku
słońca. – Przecież ja nie mam cienia! Więc naprawdę
poszedł wczoraj wieczorem i nie wrócił; a to przykra
historia!
Gniewało go to, ale nie tylko dlatego, że cień sobie
poszedł, lecz dlatego, że znał opowiadanie o
człowieku bez cienia, znali je zresztą wszyscy jego
rodacy w zimnych krajach, więc gdyby teraz wrócił i
opowiedział swoją własną historię, powiedzieliby, że
naśladuje innych, a na to nie chciał się narażać. Wolał
wcale o tym nie mówić i to było daleko rozsądniejsze.
Wieczorem wyszedł znów na swój balkon, światło
umieścił poza sobą, gdyż wiedział, że cień lubi, by
jego pan był mu parawanem, ale nie udało mu się
przywabić go; kurczył się, wyciągał – nic nie
pomagało – cienia nie było; chrząkał: hm, hm. Ale i to
nie skutkowało.
Było mu nieprzyjemnie, ale w gorących krajach
rośnie wszystko tak szybko, że po upływie tygodnia
uczony zauważył z wielką radością, że nowy cień
wyrasta mu spod nóg, skoro tylko wychodzi na
światło słoneczne; widać korzenie zostały. Po trzech
tygodniach miał już zupełnie przyzwoity cień, który
gdy uczony wracał do swoich północnych stron, w
podróży coraz bardziej rósł, aż w końcu stał się tak
długi i duży, że połowa wystarczyłaby w zupełności.
Tak więc powrócił uczony do siebie, pisał książki
o tym co na świecie jest prawdziwe, o tym, co dobre i
piękne, a dnie płynęły, minął rok, minęło wiele lat.
I oto uczony siedzi pewnego wieczoru w swym
pokoju; wtem ktoś puka cicho do drzwi.
– Proszę! – powiedział uczony, ale nikt nie
wchodzi; otwiera drzwi i widzi przed sobą tak
niezwykle chudego człowieka, że aż oczom nie
dowierza. Zresztą człowiek ten był bardzo starannie
ubrany i wyglądał na wytwornego mężczyznę.
– Z kim mam zaszczyt? – zapytał uczony.
– Pomyślałem sobie, od razu, że pan mnie nie
pozna. Nabrałem tyle ciała, przyodziałem się tak
dostatnio. Nie wyobrażał pan sobie zapewne nigdy,
że zobaczy mnie w takim dostatku? Cóż, nie poznaje
pan swego dawnego cienia? Tak, myślał pan, że już
nigdy nie wrócę. Doskonale mi się powodziło od
owego czasu, kiedy odszedłem od pana.
Wzbogaciłem się pod każdym względem i teraz, jeśli
zechcę wykupić się od służby, to mnie na to stać. – I
zaczął pobrzękiwać pękiem kosztownych breloków,
które wisiały mu przy zegarku, rękę wsadził w gruby
łańcuch złoty, który nosił na szyi, na wszystkich zaś
palcach błyszczały mu brylantowe pierścionki –
wszystko było prawdziwe.
– Nie mogę tego pojąć! – zawołał uczony. – Co to
wszystko ma znaczyć?
– Tak, to nie jest zwykła rzecz – rzekł cień. – Ale i
pan nie należy do zwykłych ludzi, a ja, jak pan
dobrze wie, od dzieciństwa deptałem panu po
piętach. Skoro tylko pan uznał, że dojrzałem
dostatecznie, aby pójść sam w świat, poszedłem
własnymi drogami; znajduję się teraz w
najświetniejszych warunkach, ale ogarnęła mnie jakaś
tęsknota, aby pana jeszcze raz zobaczyć przed pańską
śmiercią. Bo przecież pan umrze. Przy tym chciałem
jeszcze raz zobaczyć te strony, człowiek jest zawsze
przywiązany do ojczyzny. Wiem, że panu
towarzyszy inny cień, czy mam wobec niego albo
wobec pana jakieś zobowiązania? Proszę mi to tylko
otwarcie powiedzieć.
– Czyżbyś to ty był naprawdę? – zadziwił się
uczony. To istotnie nadzwyczajne. Nigdy nie
wyobrażałem sobie, że własny cień może wrócić w
postaci człowieka.
– Proszę mi powiedzieć, ile mam panu zapłacić –
mówił cień – gdyż nie lubię mieć jakichkolwiek
długów.
– Co też ty mówisz? – zawołał uczony. – O jakim
tu długu może być mowa? Jesteś zupełnie wolny.
Cieszę się niewymownie z twego powodzenia. Siadaj,
stary przyjacielu, i opowiedz mi coś niecoś o tym, jak
ci się wiodło i coś widział w domu naprzeciwko, tam
w tych gorących krajach.
– Owszem, chętnie panu opowiem – rzekł cień i
usiadł. – Ale w zamian za to musi mi pan przyrzec, że
nigdy nikomu w tym mieście nie powie, iż byłem
pańskim cieniem. Mam zamiar zaręczyć się;
mógłbym sobie pozwolić na utrzymanie nie tylko
jednej rodziny.
– Nie obawiaj się! – rzekł uczony. – Nie powiem
nikomu, kim właściwie jesteś, oto moja ręka. Słowo
uczciwego człowieka.
– Słowo uczciwego cienia! – powtórzył cień, gdyż
inaczej nie mógł powiedzieć.
Ta przemiana z cienia w człowieka była istotnie
nadzwyczajna; ubrany był czarno, i to w najcieńsze
czarne sukno, miał lakierki i kapelusz, który dawał
się składać tak, że zostawało tylko rondo i denko, nie
mówiąc już o tym, o czym wiemy, to jest o brelokach,
o złotym łańcuchu i pierścionkach brylantowych;
istotnie – cień był niesłychanie wykwintnie ubrany,
co właśnie przyczyniło się do tego, że wyglądał na
prawdziwego człowieka.
– A więc opowiadam – rzekł cień i postawił nogi
w lakierkach z całej siły na rękawie nowego cienia,
który niby pudel leżał u stóp uczonego. Uczynił tak
może z wyniosłości, a może dlatego, aby nowy cień
przywarł szczelnie; leżący cień zachowywał się
bardzo cicho i spokojnie, pewnie dlatego, aby dobrze
słyszeć, chciał także wiedzieć, jak to można wyzwolić
i stać się panem samego siebie.
– Wie pan, kto mieszkał w tym domu
naprzeciwko? – rzekł cień. – To było najpiękniejsze ze
wszystkiego, to była Poezja. Mieszkałem tam trzy
tygodnie i ten pobyt miał na mnie taki wpływ, jak
gdybym żył trzy tysiące lat i przeczytał wszystko, co
zostało napisane wierszem. Wiem, co mówię.
Wszystko widziałem i wszystko wiem.
– Poezja! – zawołał uczony. – Tak, tak, ona
mieszka często niby pustelnica w wielkich miastach.
Poezja! Tak, widziałem ją przez jedną krótką chwilę,
ale sen zamykał mi wtedy oczy. Stała na balkonie i
świeciła niby zorza północna; opowiadaj, opowiadaj.
Byłeś na balkonie, wszedłeś przez drzwi, a dalej...
– Znalazłem się w przedpokoju – rzekł cień. – Pan
spoglądał zawsze na przedpokój. Ale tam nie było
światła, panował półmrok; za to wszystkie drzwi w
długim szeregu pokojów i salonów stały otwarte, a
jasność była w nich tak oślepiająca, że zabiłaby mnie
z pewnością, gdybym poszedł wprost do dziewicy,
ale byłem rozważny; przeczekałem trochę, gdyż tak
należy zawsze czynić.
– A cóż potem widziałeś? – zapytał uczony.
– Widziałem wszystko i opowiem to panu; ale –
nie jest to bynajmniej dumą z mojej strony – jako
człowiek niezależny, posiadający wykształcenie,
poważne stanowisko i będący w świetnym położeniu
materialnym, życzyłbym sobie, aby pan raczył
tytułować mnie panem.
– Proszę mi wybaczyć – rzekł uczony. – To ze
starego przyzwyczajenia, którego trudno się wyzbyć.
Ma pan zupełną słuszność, zastosuję się do tego. A
teraz proszę mi opowiedzieć wszystko, co pan
widział.
– Owszem – zgodził się cień. – Gdyż widziałem
wszystko i wiem wszystko.
– Jakżeż tam wyglądało w głębi mieszkania? –
zapytał uczony. – Nie było tam tak jak w zielonym
lesie! Czy tak jak w uroczystym kościele? Czy sale
przypominały gwiaździste niebo widziane z
wierzchołka wysokiej góry?
– Wszystko tam było – opowiadał cień. –
Wprawdzie nie wszedłem w głąb, zostałem w
pierwszym pokoju w ciemności, ale było to doskonałe
miejsce do obserwacji, widziałem wszystko i wiem
wszystko. Byłem na dworze Poezji w przedpokoju.
– Ale co pan widział? Czy przez wielkie sale szedł
pochód wszystkich bogów starożytności? Czy
walczyli tam dawni bohaterowie? Czy igrały tam
wdzięczne dzieciątka i opowiadały swoje sny?
– Mówię panu przecież, że byłem tam, więc może
się pan domyślić, że widziałem wszystko, co było do
zobaczenia. Gdyby pan tam był, nie zostałby pan z
pewnością człowiekiem, ale ja stałem się nim. A
zarazem poznałem własną moją naturę, wszystko, co
we mnie jest przyrodzonego, pokrewieństwo, jakie
mnie łączy z poezją. Wówczas, kiedy byłem na
służbie u pana, nie myślałem o tym, a jednak zawsze,
pan wie, kiedy słońce wschodziło lub zachodziło,
wydłużałem się tak bardzo; w świetle księżyca
stawałem się nawet bardziej widzialny od pana. Nie
rozumiałem wówczas mojej natury, dopiero tam, w
tym przedpokoju, poznałem siebie. Stałem się
człowiekiem. Wyszedłem stamtąd dojrzały, ale pana
już nie było w tych gorących krajach. Wstydziłem się
pokazać jako człowiek takim, jakim byłem; potrzeba
mi było obuwia, ubrania, całego tego pokostu,
właściwego ludziom.
Poszukałem więc swojej drogi – tak, panie, mogę
się do tego przyznać, przecież pan tego nie umieści w
żadnej książce – ukryłem się pod spódnicą kucharki;
ta kobieta nie przypuszczała wcale, kogo otacza
swoją opieką. Dopiero późnym wieczorem
wyszedłem, biegłem w świetle księżyca, wyciągałem
się jak najdłużej wzdłuż muru, co mnie zawsze tak
łaskocze rozkosznie po plecach; biegałem tam i z
powrotem, zaglądałem przez najwyższe i najniższe
okna do salonów i poddaszy, zaglądałem tam, gdzie
nikt inny zajrzeć nie może, i widziałem to, czego nikt
inny nie widzi i widzieć nie może. W gruncie rzeczy
świat jest zły i nie zostałbym człowiekiem, gdyby nie
było przyjęte, że człowiek ma jakieś znaczenie.
Widziałem najnieprawdopodobniejsze rzeczy u
mężczyzn i u kobiet, u rodziców i u tych milutkich,
czarujących dzieci. Widziałem – ciągnął cień – czego
żaden człowiek nie powinien wiedzieć, a co każdy
tak chętnie chciałby wiedzieć, to, co się złego dzieje u
sąsiada. Gdybym wydawał gazetę, byłaby
rozchwytywana, ale ja pisałem wprost do każdej
osoby i w każdym mieście, gdzie przebywałem,
powstawał zamęt z mego powodu. Bali się mnie, a
jednocześnie lubili mnie. Profesor zrobił ze mnie
profesora, krawiec uszył mi nowe ubranie, jestem
teraz zaopatrzony; menniczy wybił dla mnie monety,
a kobiety mówiły, że jestem piękny. I takim to
sposobem stałem się tym, kim jestem dzisiaj. A teraz
żegnam. Oto mój bilet wizytowy, mieszkam po
słonecznej stronie, a w deszcz można mnie zawsze
zastać w domu – i cień poszedł sobie.
– To dziwna historia – powiedział uczony.
Przeszły dni i lata, aż pewnego razu cień zjawił się
na nowo.
– Co słychać? – zapytał.
– Ach! – odrzekł uczony. – Piszę dzieło o tym, co
jest prawdą, dobrem i pięknem, ale nikogo to nie
obchodzi; jestem zrozpaczony, bo tak się tym
przejmuję.
– Ja sobie z takich rzeczy nic nie robię! – zawołał
cień. – Tyję, i basta, o to właśnie trzeba się starać. Tak,
pan nie zna się na życiu. Rozchoruje się pan w końcu.
Trzeba, żeby pan zaczął podróżować. Tego lata
wybierałem się właśnie w podróż, może pan pojedzie
ze mną? Chciałbym mieć towarzysza podróży, może
pan pojedzie ze mną jako cień? Będzie to dla mnie
wielka przyjemność mieć pana przy sobie, płacę
koszty podróży.
– Pan sobie za dużo pozwala – rzekł uczony.
– Zależy, z której strony się to bierze. Podróż panu
zrobi znakomicie. Jeśli pan chce być moim cieniem,
płacę za wszystko w podróży.
– To nie do pomyślenia – powiedział uczony.
– Trudno, świat jest już taki – rzekł cień. – I takim
zostanie – i poszedł swoją drogą.
Uczonemu nie powodziło się wcale, troski i
zmartwienia prześladowały go, a kiedy mówił o tym,
co prawdziwe, dobre i piękne, znaczyło to dla
większości ludzi tyle co róże dla krowy.
W końcu uczony zachorował.
– Pan wygląda jak cień – mówili ludzie do niego, a
słowa te przejmowały uczonego dreszczem, gdyż
przywodziły mu coś na myśl.
– Musi pan koniecznie jechać do wód – mówił
cień, który go odwiedził. – Nie ma dla pana innego
ratunku. Zabiorę pana w imię naszej dawnej
zażyłości, zapłacę za podróż, a pan ją opisze, a przy
tym rozerwie mnie pan trochę w drodze. Mnie także
potrzebna jest kuracja, broda mi jakoś nie rośnie, to
także choroba w swoim rodzaju, bo brodę trzeba
mieć. Niech pan będzie rozsądny i przyjmie moją
propozycję, a pojedziemy jako towarzysze.
I pojechali. Cień był teraz panem, a pan był
cieniem. Podróżowali razem, razem jeździli konno i
chodzili razem, obok siebie, przed i poza sobą,
zależnie od położenia słońca. Cień potrafił zawsze
zająć miejsce pańskie; uczony nie zwracał na to
uwagi, miał bardzo dobre serce i był niezwykle
grzeczny i uprzejmy, więc pewnego dnia powiedział
do cienia:
– Ponieważ jesteśmy towarzyszami podróży, a
zarazem wzrośliśmy ze sobą od dzieciństwa,
powinniśmy więc wypić na „ty”. Będziemy odtąd w
większej ze sobą zażyłości.
– Przemówił pan – rzekł cień, który teraz
właściwie był panem – bardzo szczerze i w dobrej
intencji; postaram się mówić równie szczerze i
życzliwie. Pan, jako uczony, wie dobrze, jaka natura
ludzka jest dziwna. Bywają ludzie, którzy nie mogą
dotknąć się szorstkiego papieru, bo im się robi słabo,
inni nie mogą znieść skrobania żelazem po szkle; ja
mam podobne uczucie, gdy słyszę, że pan mówi do
mnie „ty”, przygniata mnie to do ziemi jak wówczas,
kiedy byłem w pierwszej służbie u pana. Widzi pan,
że to nie jest duma, tylko wrażliwość, nie zniosę, aby
mi pan mówił „ty”. Natomiast będę chętnie „tykał”
pana, aby pańskie życzenie przynajmniej w połowie
zostało spełnione.
I odtąd cień mówi „ty” do swego dawnego pana.
„To chyba za wiele. On mnie tyka, a ja jego
nazywam panem” – pomyślał sobie uczony, ale nie
mógł już na to nic poradzić.
Przyjechali do miejscowości kąpielowej, gdzie
było wiele gości, a wśród nich cudownie piękna
królewna, której choroba polegała na tym, że zbyt
wyraźnie wszystko widziała, a to było niepokojące.
Od razu poznała, że nowy przybysz różnił się od
wszystkich innych ludzi.
– Mówią, że przyjechał po to, aby mu broda
wyrosła, ale ja widzę właściwą przyczynę, on nie ma
cienia.
Zaciekawiło ją to tak, że od razu na spacerze
wdała się w rozmowę z obcym jegomościem. Jako
królewna, nie miała potrzeby się krępować i
powiedziała szczerze.
– Pańska choroba polega na tym, że pan nie ma
cienia.
– Jej królewska wysokość jest na drodze do
poprawy zdrowia – rzekł cień. – Wiem, że jej choroba
polega na zbyt przenikliwym widzeniu wszystkiego,
ale to już zanika, wasza królewska wysokość wraca
do zdrowia. W danym wypadku mogę zapewnić, że
towarzyszy mi stale niezwykły cień, który zawsze
obok mnie chodzi. Inni ludzie mają pospolity cień, ale
ja nie lubię nic pospolitego. Często daje się lokajom
cieńsze sukno na liberie od tego, które się nosi
samemu, i dlatego pozwoliłem memu cieniowi
przebrać się za człowieka. Tak, pozwoliłem mu nawet
mieć własny cień. To wszystko drogo kosztuje, ale
lubię mieć coś osobliwego.
– Jak to? – rzekła królewna. – Czyżbym miała
naprawdę się wyleczyć? Tak, kąpiele tutejsze są
najskuteczniejsze ze wszystkich, jakie znam; wody
mają jakieś cudowne własności. Ale nie wyjadę stąd
jeszcze, teraz dopiero zaczyna tu być wesoło. Ten
cudzoziemiec podoba mi się niezwykle. Oby mu
tylko broda nie odrosła, bo wówczas natychmiast
wyjedzie.
Wieczorem w wielkiej sali balowej tańczyła
królewna z cieniem. Ona była lekka, ale on był
jeszcze lżejszy, takiego tancerza nigdy jeszcze nie
miała. Powiedziała mu, z jakiego kraju pochodzi, a on
znał ten kraj; był tam, ale jej wtedy nie było w domu,
zaglądał przez okna u góry i u dołu, niejedno widział
i stąd mógł królewnie mówić i napomykać o takich
rzeczach, które ją zdumiały. Musiał być chyba
najmądrzejszym człowiekiem na świecie; nabrała dla
niego takiego szacunku za jego wiedzę, że kiedy
znowu zaczęli tańczyć, zakochała się w nim, co cień
doskonale zauważył, gdyż oczami swymi gotowa
była przejrzeć go na wskroś. Tańczyli jeszcze raz i
królewna omal nie powiedziała mu tego, ale
powstrzymała się, gdyż była rozsądna, i pomyślała
sobie o swoim państwie i o tych wszystkich ludziach,
którymi miała rządzić. „Jest mądry – powiedziała
sobie – to dobrze; tańczy doskonale, to także dobrze,
ale nie wiem, czy ma gruntowne wykształcenie, a to
jest bardzo ważne. Trzeba go przeegzaminować.” I
zaczęła wypytywać go o najtrudniejsze rzeczy, na
które sama nie umiałaby odpowiedzieć. Cień
przybrał zagadkowy wyraz twarzy.
– Na to pan nie potrafi odpowiedzieć? –
powiedziała królewna.
– Wiedziałem o tym jeszcze jako dziecko, nawet
mój cień, który stoi tam w drzwiach, potrafi na to
odpowiedzieć.
– Pański cień? – zawołała królewna. – To byłoby
nadzwyczajne.
– Nie twierdzę na pewno, że będzie wiedział –
rzekł cień. – Ale tak mi się zdaje, tyle lat mi
towarzyszy i słyszał już niejedno. Ale wasza
wysokość pozwoli sobie zwrócić uwagę, że cień mój
jest bardzo dumny z tego, że uchodzi za człowieka, i
aby go wprawić w dobry humor, a musi być w
dobrym honorze, aby należycie odpowiadać, trzeba
go traktować zupełnie tak jak człowieka.
– To mi się podoba – rzekła królewna.
I podeszła do uczonego, stojącego w drzwiach, i
zaczęła z nim rozmawiać o słońcu i o księżycu, o
ludziach, jakimi są wewnątrz i na zewnątrz, a uczony
odpowiadał rozumnie i trafnie.
„Cóż to musi być za człowiek, kiedy jego cień jest
tak mądry! – pomyślała sobie – to byłoby prawdziwe
błogosławieństwo dla mego ludu i dla mego
państwa, gdybym go wybrała za małżonka. Uczynię
tak.”
I porozumieli się bardzo szybko, królewna i cień,
tylko że nikt nie miał o tym wiedzieć, dopóki ona nie
powróci do swego państwa.
– Nikt, nawet mój cień – oświadczył cień, a miał
po temu swoje racje.
I pojechali do państwa, którym królewna rządziła,
teraz gdy była już u siebie w domu.
– Słuchaj przyjacielu – rzekł cień do uczonego –
teraz stałem się tak szczęśliwym i potężnym jak tylko
być można, chcę więc uczynić dla ciebie coś
niezwykłego. Będziesz zawsze przy mnie mieszkał w
pałacu, będziesz jeździł ze mną w królewskiej
karecie, będziesz dostawał sto tysięcy talarów rocznej
pensji; ale musisz za to pozwolić nazywać się przez
wszystkich cieniem. Nie wolno ci nigdy powiedzieć,
że byłeś kiedykolwiek człowiekiem, a raz na rok,
kiedy będę siedział na balkonie w słońcu i będę się
pokazywał poddanym, musisz leżeć u mych stóp tak,
jak się przynależy cieniowi, gdyż powiem ci całą
prawdę: żenię się z królewną, dziś wieczorem wesele.
– Nie, tego już za wiele – krzyknął uczony – tego
nie zrobię za nic na świecie! Znaczyłoby to oszukać
cały kraj wraz z królewną! Powiem wszystko – że to
ja jestem człowiekiem, a ty cieniem przebranym za
człowieka.
– Nikt ci nie uwierzy – rzekł cień – uspokój się
albo zawołam straż.
– Idę wprost do królewny! – rzekł uczony.
– Ale ja pójdę wpierw – rzekł cień – a ty pójdziesz
do więzienia. I tak się stało, gdyż straż usłuchała
tego, który miał zostać mężem królewny.
– Drżysz? – zapytała królewna, gdy cień stanął
przed nią. – Czy stało się coś? Nie wolno ci chorować,
dziś nasze wesele.
– Przeżyłem najstraszniejszą rzecz, jaką można
przeżyć – powiedział cień. – Wyobraź sobie, że
biedny mózg mojego cienia nie wytrzymał. Wyobraź
sobie, że mój cień zwariował, zdaje mu się, że on jest
człowiekiem, a ja, pomyśl tylko, ja jestem jego
cieniem!
– To okropne! – rzekła królewna. – Czy zamknięto
go?
– Rozumie się. Obawiam się, że nigdy nie odzyska
rozumu.
– Biedny cień! – zawołała królewna. – Jaki
nieszczęśliwy! Byłoby to prawdziwym
dobrodziejstwem pozbawić go tej odrobiny życia,
która mu pozostała, i po namyśle wydaje mi się, że
najlepiej będzie sprzątnąć go po cichu.
– To byłoby okrutne, gdyż był bardzo wiernym
sługą – rzekł cień i wydał coś w rodzaju
westchnienia.
– Jaki ty masz szlachetny charakter! – rzekła
królewna.
Wieczorem całe miasto było iluminowane, armaty
grzmiały: bum! – a żołnierze prezentowali broń.
Wesele było co się zowie! Królewna i cień ukazali się
na balkonie ludowi, aby usłyszeć jeszcze raz wiwaty.
Ale uczony tego wszystkiego nie słyszał, bo go
sprzątnięto po cichu.

czwartek, 16 maja 2013

H. Ch. Andersen – ''Inbryk''

Był sobie pewnego razu imbryk do herbaty, dumny z
porcelany, z której był zrobiony, dumny ze swej wysmukłej
szyi i z dużego ucha. Miał on szyję z przodu, ucho z tyłu i o
tym wciąż mówił; nie mówił zaś nigdy o swej pokrywce,
która była stłuczona i sklejona, co było wielkim brakiem, a
niechętnie mówi się o swych brakach, inni to przecież robią
za nas. Filiżanki, garnuszek do śmietanki i cukiernica, cały
serwis do herbaty - całe to towarzystwo zwracało uwagę na
pęknięcie pokrywki i rozmawiali o tym więcej niż o pięknym
uchu i niezwykłej szyi; imbryk do herbaty wiedział o tym
dobrze.
- Znam ich! - mówił sam do siebie. - Znam także dobrze
moje wady i uznaję je, na tym właśnie polega moja pokora i
skromność; wszyscy mamy wady, ale posiadamy także i
zalety.
Filiżanki mają uszka, cukiernica ma pokrywkę, a ja mam
jedno i drugie, i jeszcze w dodatku coś z przodu, czego oni
nie posiadają - szyję, która sprawia, że jestem królem stołu.
Cukiernicy i garnuszkowi do śmietanki przypadło w udziale
być służebnymi dobrego smaku, ale ja jestem tym
szczodrym władcą, rozdaję błogosławieństwo łaknącej
ludzkości; w moich wnętrznościach chińskie listeczki
rozpuszczają się w gotowanej, pozbawionej smaku wodzie.
Wszystko to mówił imbryk, kiedy był beztroski i młody.
Stał na nakrytym stole, podnosiła go w górę delikatna
rączka; ale delikatna rączka okazała się niezręczna, imbryk
upadł na ziemię, szyjka się stłukła, stłukło się ucho, o
pokrywce nie ma co gadać, dość się już o niej mówiło.
Imbryk leżał zemdlony na podłodze, wrzątek wyciekał z
niego. Spotkał go ciężki cios, ale najsmutniejsze było to, że
śmieli się z niego, a nie z niezręcznej dłoni, która go upuściła
na ziemię.
- Nigdy nie będę się mógł pozbyć tego wspomnienia! -
mówił imbryk później, opowiadając dzieje swego życia. -
Nazwali mnie inwalidą, postawili w kącie, a na drugi dzień
podarowali kobiecie, która żebrała o łyżkę skromnej strawy;
zszedłem do rzędu nędzarzy, stałem bez użytku w kącie; ale
kiedy tak stałem, zaczęło się dla mnie lepsze życie; jest się
czymś jednym, a nagle staje się zupełnie czymś innym.
Napełniono mnie ziemią; dla imbryka znaczy to samo co
pogrzeb, lecz do ziemi włożono cebulkę kwiatu, kto ją tam
włożył, kto mi ją podarował - nie wiem; ale był to dla mnie
dar, wynagrodzenie za chińskie listeczki i wrzątek, za
stłuczone ucho i szyję. Cebulka leżała w ziemi, leżała we
mnie, stała się moim sercem, moim żywym sercem, a
przecież nigdy przedtem nie miałem takiego serca. Wstąpiło
we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można
było pęknąć od rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej
kwiat, patrzałem na niego, dźwigałem go; patrząc na jego
piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe
błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie
dziękował mi za to, nie myślał o mnie; podziwiali go i
chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu jest dobrze.
Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje
na lepszą doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to
okropnie, ale kwiat dostał lepszą doniczkę, a mnie
wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa -
zostało mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może
wydrzeć.

H. Ch. Andersen – ''Zupa z koła od kiełbasy ''



Jakiż wspaniały był wczoraj obiad! - mówiła pewna stara,
domowa mysz do drugiej myszy, która nie była na tę ucztę
zaproszona. Siedziałam na dwudziestym pierwszym miejscu
od starego mysiego króla, a to chyba niemało! Czy mam pani
opowiedzieć, jakie podawano potrawy? Były doskonale
dobrane: spleśniały chleb, skórka od słoniny, świeca łojowa i
kiełbasa, a potem na nowo wszystko od początku. Było to
tak, jakbyśmy dostali dwa obiady. Panował uroczy nastrój i
rozmawiano wiele, zupełnie jak w gronie rodzinnym. Nic nie
pozostało na półmiskach prócz kołka, na który nadziana była
kiełbasa. Zaczęła się więc toczyć rozmowa o zupie, którą
można by z takiego kołka przyrządzić. Wszyscy słyszeli, że
taka zupa podobno istnieje, ale nikt jej nigdy nie skosztował,
a tym bardziej nie wiedział, jak się ją przyrządza.
Wzniesiono toast na cześć wynalazcy takiej zupy i
żartowano, że zasługuje on na godność prezesa ubogich. Czy
to nie dowcipne? Wtedy wstał mysi król i zapowiedział, że ta
spośród młodszych myszy, która potrafi przyrządzić
najsmaczniejszą zupę z kołka od kiełbasy, zostanie jego
żoną. I wyznaczył równy rok czasu do namysłu.
- To byłoby wcale nieźle! - powiedziała druga myszka. -
Ale jak się przyrządza taką zupę?
- Tak, jak się ją przyrządza? - pytały wszystkie myszki,
młode i stare. Każda chciała bowiem zostać królową, ale
żadna nie miała ochoty pójść w daleki świat po naukę
gotowania, choć bez tego nie sposób było się obejść! Nie
zawsze ma się ochotę opuścić ciepły kącik rodzinny, gdyż
wiadomo, że tam na świecie nie dostaje się codziennie
skórek od sera i nie codziennie wącha się słoninkę; trzeba
czasami głodować, a nawet można się narazić na pożarcie
żywcem przez kota.
Te myśli odstraszały większość myszek od wyruszenia w
świat. Znalazły się tylko cztery odważne, które zdobyły się
na podróż. Wszystkie były młode i energiczne, ale bardzo
biedne. Postanowiły udać się każda w inną stronę świata, by
spróbować, której będzie najlepiej sprzyjało szczęście. Każda
zabrała z sobą kołek od kiełbasy, żeby nie zapomnieć, w
jakim celu podróżuje; kołek służył każdej zarazem jako kij
wędrowny.
Wyruszyły z początkiem maja, a powróciły po roku
dopiero, również w maju. Wróciły jednak tylko trzy. Czwarta
nie przyszła i nie dała o sobie znaku życia. Nadszedł więc
dzień rozstrzygający.
- Tak już jest w życiu, że największą przyjemność musi
zawsze popsuć coś przykrego! - powiedział mysi król i wydał
rozkaz zaproszenia wszystkich myszy w obrębie wielu mil
wokoło. Miały się zebrać w kuchni. Trzy myszy podróżniczki
stanęły osobno rzędem, a na miejscu przeznaczonym dla
zaginionej myszy umieszczono kołek od kiełbasy spowity
krepą. Nikomu nie wolno było przemówić, dopóki te trzy nie
wypowiedziały swoich mów i dopóki król nie zdecydował, co
się potem będzie mówiło.
A teraz posłuchajmy.
Co widziała i czego się nauczyła w podróży pierwsza myszka
- Gdy wyruszyłam w szeroki świat - opowiadała mała
myszka - myślałam, podobnie jak wiele innych istot w moim
wieku, że pochłonęłam już całą wiedzę, a tymczasem tak
wcale nie jest: muszą przejść dni i lata, zanim się to
osiągnie. Wyruszyłam od razu na morze, wsiadłam na statek,
który żeglował na północ. Słyszałam, że kucharz okrętowy
radzi sobie jak najlepiej, ale to nie sztuka sobie radzić, gdy
ma się do rozporządzania całe połcie słoniny, beczki
solonego mięsa i mąki. Żyje się tam wspaniale, ale nie ma
okazji, żeby nauczyć się przyrządzania zupy z kołka od
kiełbasy. Żeglowaliśmy wiele dni i nocy; miałam już aż nadto
wilgoci i kołysania. Gdy przybyliśmy do celu, opuściłam
statek; było to daleko na północy.
Dziwne to uczucie wyruszyć ze swego rodzinnego kącika
płynąć okrętem i nagle znaleźć się o setki mil, daleko, w
zupełnie obcym kraju. Były tam dzikie lasy sosnowe i
brzozowe, które mocno pachniały. Nie lubię tego, zioła
wydawały tak mocną woń, że aż zaczęłam kichać;
przypomniała mi się kiełbasa. Były tam też leśne jeziora,
których wody z bliska były czyste, ale z daleka robiły
wrażenie czarnych jak atrament. Pływały po nich białe
łabędzie, które zrazu wzięłam za pianę, tak były nieruchome,
ale potem, gdy wyszły na ląd, zobaczyłam, jak fruwają i jak
chodzą, poznałam je od razu; należą do rodu gęsiego,
poznać to po ich chodzie. Nikt nie jest w stanie ukryć
własnego pochodzenia. Ja sama przebywałam z moimi
krewnymi, z leśnymi i polnymi myszkami, ale niewiele się
mogłam dowiedzieć od nich o przyrządzaniu potraw, a
przecież po to wyruszyłam za granicę. Pomysł przyrządzania
zupy z kołka od kiełbasy wydał im się tak dziwny, że
natychmiast rozgadały o tym po całym lesie, ale wszyscy
uważali go za niewykonalny. Nie mogłam więc przypuszczać,
że tutaj właśnie, i to tej samej jeszcze nocy, będę
wtajemniczona w sposoby przyrządzania tej potrawy. Była to
właśnie noc świętojańska, dlatego to zioła pachniały tak
mocno, jeziora były takie przezroczyste, jednocześnie
ciemne, i tak pięknie na tym tle wyglądały białe łabędzie. Na
skraju lasu między trzema czy czterema domami wzniesiono
duży słup wysokości głównego masztu, a na jego szczycie
wisiały wieńce i wstęgi. Dziewczęta i chłopcy tańczyli i
śpiewali wokół masztu przy dźwiękach skrzypiec jakiegoś
grajka. Było wesoło i pięknie o zachodzie słońca, w blasku
księżyca, ale ja nie brałam udziału w zabawie. Cóż ma
wspólnego mała myszka z tańcem w lesie? Siedziałam w
miękkim mchu i mocno trzymałam w łapce mój kołek.
Księżyc oświecał szczególnie jasno jedno miejsce, gdzie na
drzewie lśnił mech tak delikatny (śmiało mogę to
powiedzieć) jak futerko mysiego króla; był przy tym zielony i
miły dla oka. Nagle zjawił się orszak rozkosznych maleńkich
istotek, sięgających zaledwie moich kolan. Wyglądały jak
ludzie, ale były proporcjonalniej zbudowane. Były to elfy,
ubrane w wykwintne sukienki z płatków kwiatowych,
przystrojone w skrzydełka muszek i komarów; wcale to
niebrzydko wyglądało. Zdawało się, że czegoś szukają, nie
wiedziałam czego, wtem kilkoro z nich podeszło do mnie, a
najwytworniejszy wskazał na mój kołek od kiełbasy i
powiedział: "Oto jest właśnie to, czego nam trzeba, jaki
ostry, jaki doskonały!" Im dłużej patrzył na mój wędrowny
kij, tym bardziej się nim zachwycał.
"Pożyczyć mogę, ale nie na stałe", powiedziałam.
"Nie wolno zatrzymać!", powtórzyły chórem wszystkie,
schwyciły mój kołek i poskoczyły z nim do miejsca, w którym
mech się tak ślicznie zielenił, tu wbiły patyczek w sam
środek.
I one chciały mieć swój maszt majowy, jak ludzie, i oto
miały; był jakby dla nich stworzony. Teraz go przystrojono -
to był dopiero widok!
Małe pajączki snuły wokół niego złote nici, zawieszały
powiewne welony i chorągwie tak delikatnie utkane i tak
piękne wybielone w blasku księżyca, że aż mnie oczy bolały;
ze skrzydełek motyli brały barwy i rozsiewały je po bieli
płótna, kwiaty i diamenty błyszczały na nim jasno, nie
poznałam mego kołka. Z pewnością na całym świecie nie
było takiego masztu jak ten. Teraz dopiero zeszło się całe
duże towarzystwo elfów, były one zupełnie bez ubrania, nie
mogły być bardziej wytworne. Mnie również zaproszono, ale
kazano mi się trzymać w pewnym oddaleniu, gdyż byłam dla
nich za duża.
Rozbrzmiała muzyka podobna do dźwięku tysięcy
szklanych dzwoneczków, tak silna i dźwięczna. Zdawało mi
się, że to łabędzie śpiewają, miałam uczucie, że rozróżniam
głosy kukułek i kosa, wreszcie jakby rozśpiewał się cały las,
rozległy się głosiki dziecięce, dzwony i śpiew ptaków,
najpiękniejsze melodie na świecie - a wszystko to
rozbrzmiewało z majowego masztu elfów, w który przemienił
się mój kołek od kiełbasy. Nigdy nie przypuszczałam, że
może służyć do czegoś podobnego. Widocznie wszystko
zależy od tego, w czyim jest ręku. Byłam bardzo wzruszona i
płakałam tak, jak potrafi płakać taka mała myszka, płakałam
z czystej radości.
Noc wydawała mi się za krótka i rzeczywiście nie jest ona
o tej porze zbyt długa na północy. O świcie zerwał się
wietrzyk, powierzchnia leśnego jeziora zmarszczyła się, a
wszystkie chorągiewki i welony zatrzepotały w powietrzu;
kołyszące się domki z pajęczyny, wiszące mosty i balustrady,
czy jak tam się to wszystko nazywa, rozpostarte między
liśćmi, porwał wiatr. Sześć elfów odniosło mi z powrotem mój
kołek pytając, czy nie mam żadnego życzenia, które by
mogły spełnić. Wtedy poprosiłam, by mnie nauczyły, jak się
przyrządza zupę z kołka od kiełbasy.
"Widziałaś przecież przed chwilą, jak my to robimy -
powiedział najwytworniejszy elf i roześmiał się. - Z
trudnością poznałaś swój własny patyczek."
"Ach, więc o tym myślisz - rzekłam i zapoznałam go z
celem mojej podróży i z nadziejami, jakie pokładają we mnie
w domu. - Jaki pożytek odniesie nasz mysi król i cały naród,
jeśli im nawet opowiem o wspaniałościach, które tu
widziałam? Przecież nie będę mogła wytrząsnąć ich z kołka i
powiedzieć: "Patrzcie, oto kołek, a potem będzie zupa."
Byłaby to potrawa, która smakowałaby chyba już tylko
sytym."
Wówczas elf zanurzył swój mały paluszek w kielichu
błękitnego fiołka i powiedział: "Uważaj, teraz posmaruję twój
wędrowny kij, a kiedy powrócisz do domu i zjawisz się na
zamku twojego króla, dotknij tym kijem gorącej piersi
królewskiej, wówczas kij pokryje się żywymi, pachnącymi
fiołkami, nawet gdyby to była mroźna zima. Widzisz, teraz
masz już z czym powrócić do domu, nawet z dodatkiem."
Ale zanim mała myszka objaśniła, co to był za dodatek,
przytknęła swój kij do piersi mysiego króla i rzeczywiście z
kija wytrysnął pęk najpiękniejszych fiołków; pachniały tak
mocno, że król rozkazał myszom, które stały obok komina,
by powsadzały końce ogonków do ognia po to, żeby zapach
spalenizny stłumił woń fiołków, która była nie do
wytrzymania, nie był to bowiem rodzaj zapachu miły dla
myszy.
- A cóż to był za dodatek, ofiarowany przez elfa? - spytał
król.
- Zobaczycie - odparła myszka - to jest dopiero
niespodzianka. - Przekręciła patyk od kiełbasy i fiołki
natychmiast znikły, a potem podniosła kijek do góry niby
pałeczkę dyrygenta.
- Elf powiedział mi, że fiołki są tylko przyjemnością dla
wzroku, powonienia i dotyku, brak zaś jeszcze czegoś dla
słuchu i smaku.
Myszka poruszyła kijkiem i wówczas natychmiast rozległa
się muzyka, ale niepodobna do muzyki elfów w lesie w czasie
ich zabawy, były to raczej dźwięki, jakie się słyszy w kuchni.
To był dopiero hałas. Zrobił się ruch, jakby wiatr przeciągnął
przez wszystkie kominy. Wykipiały garnki i kociołki,
pogrzebacz uderzał o miedziany kocioł i nagle wszystko
ucichło. Słychać było tylko przytłumiony śpiew czajnika;
szumiał tak ślicznie, że nie wiadomo było, czy zaczyna, czy
też kończy się gotować. Tymczasem mały garnuszek kipiał i
duży garnek również kipiał, jeden nie zwracał uwagi na
drugiego, zupełnie jak gdyby garnki wcale nie miały rozumu.
A myszka coraz szybciej i szybciej poruszała swoją pałeczką.
Garnki szumiały, woda kipiała, pieniła się, wiatr wył i gwizdał
w kominie - huha! Było tak okropnie, że mała myszka sama
wreszcie zgubiła swój kołek.
- To była trudna do ugotowania zupa - powiedział mysi
król - a teraz jaka potrawa nastąpi?
- To już wszystko - powiedziała myszka dygając.
- Wszystko? - zawołał król. - Więc posłuchajmy, co nam
opowie następna myszka.
Co miała do opowiedzenia druga myszka
- Urodziłam się w bibliotece zamkowej - powiedziała
druga myszka - jak i liczni moi krewni nie mieliśmy nigdy
szczęścia, by dostać się do jadalni, nie mówiąc już o
spiżarni; dopiero w podróży i dzisiaj tutaj oto poznałam
kuchnię. Często cierpiałyśmy głód w bibliotece, ale za to
wiedzy miałyśmy pod dostatkiem. Tam to dotarła do nas
wieść o królewskiej nagrodzie, wyznaczonej dla tego, kto
potrafi ugotować zupę z kołka od kiełbasy. Wówczas to moja
stara babka przypomniała sobie rękopis, którego co prawda
nie mogła przeczytać, ale słyszała, jak inni go czytali. W
rękopisie tym było napisane: "Gdy się jest poetą, potrafi się
ugotować zupę nawet z patyka."
Spytała mnie, czy jestem poetką. Powiedziałam, że nie
mam o tym pojęcia, a wówczas ona kazała mi wywędrować
w świat i zostać poetką. Spytałam, jak można zostać poetką,
gdyż było to dla mnie tak samo trudne jak ugotowanie zupy.
Babka przeczytała w rękopisie, że do tego trzeba trzech
rzeczy: rozsądku, fantazji i uczucia. Jeśli te wszystkie cechy
posiądziesz, zostaniesz poetką i dasz sobie radę z kołkiem od
kiełbasy.
Wyruszyłam więc na zachód w szeroki świat, aby zostać
poetką.
Rozsądek jest w każdej rzeczy najpotrzebniejszy ze
wszystkiego. Wiedziałam o tym, jak również i to, że
pozostałe dwa dary nie cieszą się takim uznaniem. Udałam
się więc na poszukiwanie rozsądku. Ale gdzież mógł
mieszkać? "Udaj się do mrówki i naucz się od niej mądrości",
powiedział pewien wielki król żydowski, wiedziałam o tym z
biblioteki. Nie spoczęłam więc, dopóki nie znalazłam się w
pierwszym wielkim mrowisku. Tutaj czekałam, aż posiądę
mądrość.
Mrówki to bardzo szanowny naród. Są one uosobieniem
rozsądku. Wszystko u nich jest jak gdyby zadaniem
matematycznym. Praca i składanie jajek, powiadają, oznacza
życie dla teraźniejszości i dla przyszłości, i tym się właśnie
zajmują. Mrówki dzielą się na czyste i brudne, rangę poznaje
się po numerach, królowa mrówek jest oznaczona numerem
pierwszym i wszystko, co powie, jest słuszne; pochłonęła ona
całą mądrość, co było dla mnie rzeczą ogromnie ważną.
Mówiła tak wiele i tak mądrze, że aż wydawało mi się to
głupie. Mówiła, że jej mrowisko jest najwyższym punktem
świata, lecz tuż obok rosło drzewo, które przecież było
wyższe, o wiele wyższe; temu się nie dało zaprzeczyć i
dlatego o tym wcale się nie mówiło. Pewnego wieczoru jedna
z mrówek zabłądziła na pniu drzewa i choć nie dotarła do
korony, zawędrowała jednak znacznie dalej niż którakolwiek
inna, a kiedy zawróciła z powrotem i znalazła się w domu,
opowiedziała towarzyszkom, że istnieje coś o wiele wyższego
niż ich mrowisko. Ale mrówki uważały, że obraża całe
społeczeństwo, i skazały ją na kaganiec i wieczną samotność.
Wkrótce potem inna mrówka również dostała się na drzewo i
odbyła tę samą podróż, i uzyskała to samo doświadczenie,
ale wróciwszy mówiła o tym rozsądniej i zawile, a ponieważ
była poważaną mrówką i należała do rzędu czystych, więc
wierzono jej i po śmierci wzniesiono jej pomnik ze skorupki
od jajka, aby uczcić jej wiedzę. Widziałam - opowiadała dalej
mała myszka - że mrówki wciąż biegały, nosząc swe jajka na
plecach. Raz jedna z nich upuściła swe jajeczko i z wielkim
trudem starała się je podnieść, ale jej się nie udawało,
wówczas przybiegły dwie towarzyszki i pomagały jej z takim
wysiłkiem, że omal nie upuściły własnych jajeczek, a wtedy
przestały pomagać, bo każdy dba przede wszystkim o siebie.
A królowa orzekła, że wykazały, iż mają serce i rozum. "Te
dwie zalety wynoszą nas, mrówki, na najwyższy stopień
wśród rozumnych stworzeń. Rozum musi być zawsze górą. A
ja mam największy rozum." Stanęła na najtylniejszych
łapkach, łatwo ją można było poznać, trudno było się
pomylić, wówczas połknęłam ją. "Udaj się do mrówki i ucz
się od niej mądrości", mówiono mi, a teraz miałam samą
królową!
Udałam się z kolei do dużego drzewa, o którym już
wspominałam. Był to dąb. Miał wysoki pień, potężną koronę i
był bardzo stary. Wiedziałam, że mieszka w nim żywe
stworzenie na kształt kobiety; nazywają ją Driadą, rodzi się
wraz z drzewem i wraz z nim umiera; czytałam o tym w
bibliotece, a teraz zobaczyłam na własne oczy dąb i jego
mieszkankę. Na mój widok wydała okrzyk przerażenia, gdy
zobaczyła mnie tak blisko, bo tak jak wszystkie kobiety, bała
się bardzo myszy. Driada jednak miała więcej powodów do
obawy przede mną niż inne kobiety: mogłam przecież
przegryźć drzewo, od którego zależało jej życie.
Przemówiłam do niej serdecznie i przyjaźnie, nabrała więc
odwagi i wzięła mnie w swą delikatną dłoń. A gdy
dowiedziała się, po co wyruszyłam w świat, obiecała mi, że
może nawet tego wieczora znajdę ten jeden z dwóch
skarbów, których jeszcze szukam. Opowiedziała mi, że jej
bliskim przyjacielem jest Pantazus, że jest on tak piękny jak
bóg miłości, spoczywa często pod gęstwiną drzewa, które
tym mocniej i czulej szumi nad nimi dwojgiem; nazywa on ją
swoją Driadą, powiedziała, a drzewo swoim drzewem,
podoba mu się ten pokrętny, wspaniały, piękny dąb, korzenie
jego tak głęboko i mocno tkwią w ziemi, a pień wraz z
koroną wystrzela wysoko w powietrze i zna zarówno
szalejącą śnieżycę, ostre wichry, jak i gorący blask słońca,
które znać trzeba.
"Tak - mówiła Driada - ptaki tam w górze śpiewają i
opowiadają o dalekich, obcych krajach, a na jednej suchej
gałęzi uwił swe gniazdo bocian, bardzo to ładnie wygląda,
można też i od niego usłyszeć coś niecoś z kraju piramid.
Wszystko to podoba się ogromnie Pantazusowi, ale to mu nie
wystarcza: ja sama muszę mu opowiadać o życiu w lesie, o
tym, jak byłam jeszcze maleńka, a drzewo tak młodziutkie,
że pokrzywy mogły je przykrywać, aż do chwili obecnej, gdy
drzewo stało się takie duże i silne. Siadaj tam pod
macierzanką i uważaj, a jak przyjdzie Fantazus, znajdę
sposobność, by mu wyrwać jedno piórko ze skrzydła.
Lepszego pióra nie może sobie wymarzyć żaden poeta. To ci
wystarczy."
Zjawił się Fantazus, Driada wyrwała mu piórko, a ja
zabrałam je sobie - mówiła myszka - wymoczyłam piórko w
wodzie, aby zmiękło, ale i tak było jeszcze dość twarde do
zgryzienia. Mimo to udało mi się je połknąć. Nie jest to wcale
łatwą rzeczą wgryźć się w zawód poety. Tyle rzeczy trzeba
połykać. Miałam więc już dwie rzeczy: rozsądek i fantazję.
Trzecią spodziewałam się znaleźć w bibliotece, gdyż pewien
wielki człowiek powiedział i napisał, że istnieją powieści,
przeznaczone tylko na to, by uwalniać ludzi od zbytecznych
łez, że więc są one czymś w rodzaju gąbki, która wsysa
uczucie. Przypomniałam sobie kilka takich książeczek,
wydawały mi się zawsze wcale apetyczne, były takie
wyczytane, takie zatłuszczone, musiały przejść przez ręce
niezliczonej rzeszy czytelników.
Udałam się więc z powrotem do biblioteki i natychmiast
pożarłam całą powieść, to znaczy tylko miękkie kartki,
skórkę, czyli okładkę zostawiłam. Gdy w dodatku strawiłam
jeszcze drugą powieść, poczułam, że coś się we mnie
porusza. Zjadłam jeszcze trochę trzeciej książki i zostałam
poetką, powiedziałam to sobie samej i innym; bolała mnie
głowa, bolało mnie w środku i cierpiałam kto wie jeszcze
jakie inne bóle. Myślałam nad tym, które też opowiadania
mają związek z kołkiem od kiełbasy, i natychmiast
przypomniałam sobie rozmaite kołki. Królowa mrówek miała
niezwykły rozum; myślałam o człowieku, który włożył w usta
biały patyczek i wraz z patyczkiem stał się niewidzialny,
myślałam o tym, jak "zamienił stryjek siekierkę na kijek",
"nie kijem go, to pałką", że "kij ma dwa końce", że "w tym
sęk" jak "wbić ostatni kołek do trumny". Moje myśli krążyły
koło kołków, sęków i drągów. O tym wszystkim musiałam
tworzyć poematy, gdyż zostałam przecież poetką, i to z
takim trudem. Mogę teraz każdego dnia w tygodniu
opowiedzieć wam inną bajkę o kołku - oto moja zupa!
- Niech teraz mówi trzecia - zawołał mysi król.
- Pi, pi - zapiszczało coś w drzwiach kuchennych i mała
myszka, czwarta z rzędu, którą uważano za umarłą, wpadła
do kuchni i przewróciła owinięty w krepę kołek od kiełbasy;
biegła dniem i nocą, jechała koleją w wagonach towarowych,
nie ominęła żadnej okazji, pomimo to o mało się nie
spóźniła; przepchnęła się przez tłum, była potargana, straciła
swój kołek od kiełbasy, ale nie straciła mowy i natychmiast
zaczęła mleć jęzorem, jak gdyby tylko na nią czekano, jak
gdyby poza jej opowiadaniem nic nikogo na świecie nie
obchodziło; przybyła tak niespodziewanie, że nikt nie miał
czasu wstrzymać potoku jej wymowy, kiedy się rozgadała.
Posłuchajmy więc i my.
Co miała do opowiedzenia czwarta mysz, która zabrała głos,
zanim przemówiła trzecia
- Udałam się natychmiast do największego miasta -
mówiła - nie przypominam sobie, jak się nazywało, gdyż
mam słabą pamięć do nazw. Prosto z kolei udałam się wraz
ze skonfiskowanym towarem do ratusza i tu pobiegłam
wprost do mieszkania dozorcy więzienia. Opowiadał mi o
swoich więźniach, a zwłaszcza o jednym, który mówi słowa
bez sensu, o nich z kolei mówiono i mówiono, czytano i
zapisywano dokładnie. "To wszystko jest jedną wielką zupą z
kołka od kiełbasy, ale tę zupę może więzień przypłacić
głową", powiedział dozorca. Zainteresowałam się tym
więźniem - mówiła myszka - i wśliznęłam się do jego celi;
nawet zaryglowane drzwi posiadają mysią dziurkę. Więzień
był bardzo blady, miał dużą brodę i błyszczące oczy. Lampa
filowała, ale dla ścian nie było to nowością, więc nie stawały
się bardziej czarne. Więzień rysował białe obrazki i pisał
wiersze na czarnym tle, ale ja ich nie czytałam. Zdaje się, że
się nudził. Ucieszył się z mojej wizyty. Wabił mnie do siebie
okruszynami chleba, gwizdaniem i pieszczotliwymi słowami:
tak bardzo się mną ucieszył. Nabrałam do niego zaufania i
zaprzyjaźniliśmy się. Dzielił się ze mną chlebem i wodą,
dawał mi ser i kiełbasę, odżywiałam się doskonale, a
najlepiej służyło mi, muszę się przyznać, to, że mnie dobrze
traktował. Pozwalał mi spacerować po swojej ręce i ramieniu,
wchodzić do rękawa, chować się w jego brodzie, nazywał
mnie swoją małą przyjaciółeczką, po prostu pokochałam go,
odwzajemniając jego uczucie. Zapomniałam, co mnie
wygnało w daleki świat, zapomniałam o moim kołku od
kiełbasy, spoczywającym po dziś dzień w szczelinie podłogi.
Chciałam zostać tam na zawsze; gdybym odeszła, biedny
więzień nie miałby nic, a to chyba za mało na tym świecie.
Zostałam, ale on nie został. Tak smutnie mówił do mnie po
raz ostatni! Dał mi podwójną porcję chleba i sera i posłał mi
ręką pocałunek; poszedł i nigdy nie wrócił. Nie znam jego
historii. O zupie z kołka od kiełbasy mówił dozorca, więc
poszłam do niego, choć mu nie bardzo ufałam. Wziął mnie
również w rękę, ale tylko po to, aby wsadzić do klatki, która
jest okropna i obraca się jak młynek. Biega się w niej i biega,
i nigdy nie posuwa się naprzód; i w dodatku jest się
pośmiewiskiem wszystkich.
Wnuczka dozorcy była śliczną, złotowłosą dziewczynką z
wesołymi oczami i śmiejącą się buzią. "Biedna mała
myszka!" - powiedziała, zajrzała do mojej brzydkiej klatki,
wyciągnęła żelazny haczyk, a ja wskoczyłam na okno, a
stamtąd na rynnę. Wolna, wolna! Tylko o tym mogłam
myśleć, a nie o celu mojej podróży.
Było ciemno, zapadła noc, znalazłam schronienie w starej
wieży; mieszkał tam stróż i sowa. Nie ufałam żadnemu z
nich, zwłaszcza sowie: podobna jest do kota i posiada tę
wadę, że jada myszy; ale można się omylić i ja się właśnie
omyliłam, gdyż była to szanowana, wyjątkowo wykształcona,
stara sowa wiedziała więcej od stróża, a tyle samo co ja.
Młode sowiątka o byle co awanturowały się. "Tylko nie
gotujcie zupy na kołku od kiełbasy", mówiła stara i były to
najsurowsze słowa, jakie mogła powiedzieć, bo tak bardzo
kochała swoją własną rodzinę. Nabrałam do starej sowy
takiego zaufania, że zapiszczałam ku niej ze szpary, w której
siedziałam; zaufanie to spodobało się jej, zapewniła mnie, że
się będzie mną opiekowała, żadnemu zwierzęciu nie pozwoli
mi zrobić krzywdy ani mnie zjeść, zachowa mnie dla siebie
samej, gdy będzie zima i nastaną trudności z wyżywieniem.
Sowa była we wszystkim bardzo mądra, opowiadała mi,
że stróż potrafi hukać tylko na swym rogu, który nosi u pasa.
"Wyobraża sobie, że jest sową z wieży. Myśli, że jest czymś
wielkim, a jest niczym - po prostu zupą z kołka od kiełbasy!"
Prosiłam ją, by mi dała przepis na tę zupę, wówczas
objaśniła mnie: "Zupa z kołka od kiełbasy - to tylko takie
sobie ludzkie powiedzenie; rozumieć to można rozmaicie, a
każdy sądzi, że jego objaśnienie jest najlepsze, a wszystko
to razem nic nie znaczy."
"Nic!" - krzyknęłam. Uderzyło mnie to ogromnie. Prawda
jest nie zawsze przyjemna, ale prawda jest zawsze czymś
najwyższym, to samo powiedziała stara sowa. Myślałam o
tym i doszłam do wniosku, że jeśli przyniosę coś
najwyższego, będzie to więcej niż zupa z kołka od kiełbasy.
Wówczas puściłam się w drogę, aby przybyć na czas do
domu i przynieść to najwyższe: prawdę. Myszy są przecież
wykształconym ludkiem, a król mysi góruje nad nimi. Jestem
pewna, że dla tej prawdy uczyni mnie królową.
- Twoja prawda jest kłamstwem! - zawołała mysz, która
jeszcze nie przemawiała - ja umiem przyrządzić tę zupę i
przyrządzę ją!
Jak przyrządza się zupę
- Ja nie podróżowałam - powiedziała trzecia myszka. -
Zostałam w kraju i to było najmądrzejsze. Nie trzeba wcale
podróżować, równie dobrze można wszystko mieć na
miejscu. Zostałam. Nie czerpałam mojej wiedzy od istot
nadprzyrodzonych, nie pożerałam jej ani nie zdobywałam w
rozmowach z sową. Doszłam do mojej mądrości jedynie
drogą własnego myślenia. Proszę mi tylko postawić garnek
na ogniu i napełnić go wodą po brzegi! Rozpalić ogień pod
garnkiem i niech się pali, dopóki woda się nie zagotuje, a
gotować się musi porządnie. Teraz wrzućcie do wody kołek.
Czy wasza królewska mysia mość zechce zanurzyć ogonek w
gotującej wodzie i mieszać! Im dłużej się miesza, tym zupa
jest esencjonalniejsza i nie kosztuje to nic. Nie trzeba
żadnych przypraw - wystarczy tylko mieszać.
- Czy nie może tego zrobić kto inny? - spytał król.
- Nie - odparła mysz. - Siła tkwi jedynie w królewskim
ogonie. Woda kipiała i syczała, król stanął przy garnku, było
to niemal że niebezpieczne, wyciągnął swój ogonek, jak to
czynią myszki, gdy chcą w piwnicy zebrać śmietanę z
powierzchni mleka i oblizać potem swoje ogonki; zaledwie
jednak wsadził ogonek w gorącą parę, zeskoczył z kuchni.
- Ma się rozumieć, że ty zostaniesz moją żoną! - zawołał.
- Z zupą poczekamy aż do naszego złotego wesela, wówczas
biedacy w moim państwie będą mieli z czego się cieszyć, a
radość ich będzie długotrwała.
Tak więc wyprawiono wesele, ale wiele myszek po
powrocie do domów mówiło:
- To przecież wcale nie zupa z kołka od kiełbasy, raczej
zupa z mysiego ogona.
To i tamto z mysich opowiadań było nawet całkiem
interesujące, uważały myszki, ale całość mogła być lepsza.
- Ja na przykład opowiedziałabym to tak a tak...
To była krytyka, która jest zawsze najmądrzejsza - po
fakcie. Historia ta obiegła cały świat. Różne były na nią
poglądy, ale ona się nie zmieniała. I tak jest najlepiej
zarówno w wielkich, jak i w małych sprawach, nawet w
sprawie zupy z kołka od kiełbasy. Tylko nie trzeba za to
oczekiwać żadnego podziękowania.